[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Hieny!  rzekł Jean-Paul.
Chavot wziął ze stołu butelkę śliwowicy i wstrząsając nią spojrzał na jej zawartość pod
światło lampy.
 Jaki piękny złoty płyn!  rzekł z uśmiechem.  Przez złoty kolor widzę owego
przyjaciela w Polsce... Jakże chciałbym go widzieć na jawie!
 Na to tylko jedna rada: przyjechać do Polski i skorzystać z naszej gościny...
Chavot był tak wzruszony, że przyjazd do Polski nie wydał mu się rzeczą niemożliwą. W tej
chwili zapomniał o południu i Nigrze, głowę zaprzątnęła mu północ. Oczy jego błyszczały
zapałem. Stwierdziłem to z zadowoleniem: oddałem mu pięknym za nadobne.
Dzioborożec
Następnego dnia rano, jeszcze przed moim śniadaniem, Chavot odwiózł synów do szkoły w
Saroyi, a wracając, zastrzelił po drodze wielkiego dropia. Sfotografowałem myśliwego i
zdobycz, po czym boy, Mansale Kuli, wziął na odwagę i również poprosił o uwiecznienie go.
Spełniłem jego życzenie, a że i l'appetit vient en mangeant *, życzenie także i żony Chavota.
Wczoraj jeszcze mocno przeczyła głową i odpędzała się jak od szatańskiej pokusy, dziś
natomiast, obwarowana nową suknią, barwnym turbanem tudzież zegarkiem męża na ręku 
z takimi amuletami już nie strachała się rolleiflexa.
Potem z Chavotem wyruszyłem kamionetką do tartaku. Słońce zdążyło tymczasem osuszyć
rosę, więc na ściernisku
(fr.) Apetyt wzrasta w miarę jedzenia.
165
ryżowym ujrzeliśmy nieodzowne stadko rudych małp. Od ich bladych twarzy śmieszno-
groznie odcinały się czarne jak węgiel krzaczaste brwi, co wyglądało, jak gdyby aktor zaczął,
lecz nie dokończył, charakteryzować się na zbója. Doskonała pogoda świetnie usposabiała
małpy i mnie. One swawoliły rozbrykane i straszyły na nas imponujące brwi, mnie zaś
chciało się ciągle nucić skoczne wariacje i powtarzać na różne tony haleluję: Piękny dzień,
pyszny dzień!
87
Do tartaku mieliśmy dobre dziesięć kilometrów i po drodze napotykaliśmy tego dnia
wyjątkowo wiele figlarnych i słynnych zwierzątek, wiewiórek ziemnych. W całej Gwinei,
także w okolicach Konakri, było ich zatrzęsienie i, co dziwne, miały one zwyczaj pokazywać
się zawsze przy drogach. Przezywano je też dlatego  podróżniczkami". Zwinne filutki, równie
pospolite jak gwinejskie rrfałpy, rzucały się wszystkim samochodziarzom w oczy. Znane jak
zły szeląg i serdecznie lubiane, stanowiły utartą, niezbędną doprawę tutejszej przyrody.
Przepraszam: lubiane były tylko przez Francuzów, Afrykanie natomiast, właściciele pól
arachidowych, mieli co do nich wielkie zastrzeżenia i przylepiali im miano  złodziejek
orzeszków ziemnych", ponoć diablo słusznie.
Wiewiórki te cieszyły się wśród Francuzów tak wielkim wzięciem i sławą, że dostały jeszcze
jeden przydomek,  szczurów palmowych"  rats palmistes, ale tu grubo przeholowano: jak
bowiem zapewniali mnie przyrodnicy, wiewiórki ziemne nigdy nie właziły na palmy, ziemia
im wystarczała. Ale nie triumfujmy zbyt pochopnie nad nieuctwem obcych, skoro na
własnym podwórku, i to w czcigodnym organie oficjalnym Związku Literatów Polskich,
bezceremonialnie kazano kiedyś uczciwej rzece Orinoko włóczyć się po puszczy
brazylijskiej.
Wiewiórki ziemne są szare, poza tym jednak z postaci i zadartego ogona podobne jak dwie
krople wody do naszych, europejskich. Podróżni lubili je, gdyż na drogach stanowiły duże
urozmaicenie. Miały osobliwy nawyk: gdy nadjeżdżał samochód, a wiewiórka siedziała,
zwykle ukryta na skraju zarośli, to zamiast przyczajać się w gąszczu, wyskakiwała na
otwartą drogę i zaaferowanym truchcikiem uciekała przed autem kilkadziesiąt kroków. Potem
niezmiennie na chwilę przystawała, by doganiającego ją olbrzyma zmierzyć obrażonym czy
pogardliwym spojrzeniem  i w ostatniej chwili dawała nura w krzewy.
Owego poranka widzieliśmy chyba kilkanaście wiewiórek. Wypryskiwały zawsze w
pojedynkę. Wszystkie wypłoszone zwierzątka wykonywały za każdym razem, kubek w
kubek, te same ruchy, powtarzając skrupulatnie cały ceremoniał aż do śmiesznego spojrzenia
na końcu. Komiczne wisusy.
Tartak był niewielki. Składał się z kilku bud i jednej lepszej chaty, okrągłej, w stylu
afrykańskim, służącej za sypialnię dla dwóch pracowników i zarazem za coś w rodzaju biura.
Urządzenie do tarcia drewna zbudowano dowcipnie z najróżnorodniejszych części starego
traktora, karabinu maszynowego i wyaranżowanego działka polowego. Sklecona tak
maszyneria wyglądała jak ostatnie niebożę, ale podobno od lat pracowała całkiem dorzecznie
i prosto cięła tarcicę.
Przywitało nas głośnym  halo" pięciu młodych dziarskich robotników, Mandingów z
okolicznych wsi. Stale tu zatrudnieni, tworzyli z Chavotem zgraną paczkę, pełną życia i
życzliwości. Jako mechanicy zarabiali na pewno znacznie więcej niż wszyscy chłopi dokoła,
więc uważali się za nowoczesną arystokrację pracy i byli wesoło zuchowaci, a zwłaszcza ich
malowniczy prowodyr.
On też sam się naprosił, żeby go sfotografować, i miał rację. Młody elegant nosił fantazyjny
amerykański sweter z grubego manczesteru i piękny napis  Kenny" na jednej stronie piersi, a
tajemniczą okrągłą naszywkę i wieloznaczną na niej nazwę  Morrisville" na drugiej: głowę
ozdobił sobie junak dumnym zydwesterem, zatem doskonałą aparycją nawiązywał do
najlepszych tradycji filmów Dzikiego Zachodu, do chełpliwej krzepy Toma Mixa, słowem: do
Teksasu. Rozkoszą było fotografować go.
Przy pomocy swej czeladzi Chavot uruchomił wielki traktor i pojechał nim do lasu po
drzewo, a pomocnicy hurmem po-
167
I
dążali za nim na rowerach. Na miejscu zostało tylko nas dwóch, ja i jeden z robotników, który
zresztą wsiąkł gdzieś na dobre. Po ogólnej wrzawie uroczysta cisza zaległa zakątek. Udałem
88
się do chaty mieszkalnej, by poczytać zoologię Gromiera. Ale tam przyjemny chłód tyle
zwabił muszek, natrętnie włażących do oczu i uszu, że nie sposób było czytać. Nie zagrzałem
kamyczka, a już wezbrała we mnie tęsknota do słońca, powietrza i drzew. Prędko opuściłem
chatę.
Stała ona nieco z dala od zabudowań tartacznych, otoczona rzadkim lasem o drzewach tylko
niektórych w pełnym listowiu. Po wyjściu z chaty ucieszyłem się na widok wielkiego ptaka
 dzioborożca, siedzącego na wierzchołku pobliskiego drzewa. Było to dziwadło, któremu
kaprys przyrody doczepił jak gdyby dwa olbrzymie dzioby, jeden nad drugim. Po chwili
ptaszysko zerwało się i poleciało niedaleko, na szczyt innego drzewa. Opadło tam z widoczną
ulgą, jak zmęczony starzec opada na fotel. Lecąc, biło mozolnie skrzydłami z donośnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright 2016 Moje życie zaczęło się w dniu, gdy cię spotkałem.
    Design: Solitaire