[ Pobierz całość w formacie PDF ]

to z tym większym zapałem, że  jak mi przy tej sposobności wyjawił  dzieci
jego, tak samo jak cała młodzież w Cabacaburi, wcale już nie umiały po arawasku
i przeszły na język wyłącznie angielski. Stawały się Anglikami rasy indiańskiej.
Ale przede wszystkim rozprawialiśmy o rzeczach bliskich i miłych
Williamowi, o groznych jaguarach i chytrych ocelotach, o rybach złych i dobrych,
o kaprysach tukanów, papug i ryjkonosów, o przygodach z wężami i wampirami.
Kapitan coraz więcej się przejmował, płonął niezwykłym ogniem w oczach, w
swym podnieceniu stawał się  jeśli tak powiedzieć można  coraz bardziej
indiański. Tylko raz w życiu byłem świadkiem podobnego uniesienia, gdy stary
Dżinarivelo na Madagaskarze wpadł w trans podczas opowiadania o swej puszczy.
Z dworu oprócz świerszczowych świstów wdzierały się nowe, absurdalne
dzwięki, pochodzące ponoć od żab. Przed kwadransem rozmawialiśmy o dawnych
obyczajach i wierzeniach Arawaków. Nagle William podniósł rękę na znak,
żebyśmy zamilkli, i znieruchomiały wsłuchiwał się w noc. Po chwili wyjaśnił nam
przytłumionym głosem:
 Gwiżdże prawie tak samo jak kanaima!...
Kanaima to, jak wiadomo, demon dawnych czasów, grozny ongiś postrach
pogańskich Indian. W takim porównaniu bogobojnego kapitana, i to na werandzie
plebanii, tkwiła nuta niewysłowionej groteski.
 Czy chodzi o te ponure jęki  spytałem  jakich dobywają żaby ?
 Nie, o nie!  zaprzeczył William żywo i bardzo poważnie. 
Prawdziwy kanaima inaczej się odzywa, o, w ten sposób, bardzo podstępny!...
I kapitan, dziwnie poruszony, zagwizdał kilka łagodnych tonów,
nadzwyczaj delikatnych, jak gdyby od małego ptaszka pochodzących.
Nastało kłopotliwe milczenie, tak nas wszystkich przejęło: oto Indianin
wyrywał się z kręgu chrześcijańskiej wiary i umykał do pogańskiego ducha.
Dopiero po słusznej chwili Father Brown odezwał się miękko, cichym
głosem ojcowskiego napomnienia:
 Nie ma kanaimów!
Ale wzruszony William nie dosłyszał nagany w głosie pastora i brnął dalej
w swym podnieceniu. Opanowała go nieprzeparta chęć dobywania dzwięków
kanaimy, więc przeciągle pogwizdywał na różne tonacje i uporczywie powtarzał
ni to do nas, ni do siebie, że tak właśnie odzywa się kanaima, tak cichutko, nie
inaczej, że to prawdziwy głos kanaimy...
I gwizdał, wciąż gwizdał.
Wtem Father Brown wrzasnął z całych sił, rozpaczliwie, gniewnie:
--- Nie ma kanaimy!
Nagły jego wybuch wstrząsnął moimi nerwami, a Williama poraził.
Kapitan, jak ścięty, przestał bajdurzyć. Zgasł, skulił się, oprzytomniał. Jeszcze się
uśmiechnął, ale już bez brawury jak przed chwilą; uśmiechał się pokornie,
skruszony.
 Nie ma kanaimy!  grzecznie i ulegle powtórzył za pastorem.
Po chybionym odskoku Indianin wracał na łono chrześcijaństwa.
16. Wariacki paradoks tropików
Noc, następująca po namiętnych gawędach wieczoru, zapisała się w
pamięci najniedorzeczniejszym paradoksem: nigdy jeszcze tak nie marzłem jak tej
nocy, przeżytej w gorącym pasie ziemi, zaledwie o siedem stopni szerokości od
równika, i do tego w nizinie, blisko oceanu. To był niespodziewany sadyzm
tropików: szczękałem zębami, jak nigdy jeszcze. .
Po piekielnie upalnym dniu, normalnym w tych stronach, wieczór był już
mile orzezwiający i bez komarów, co powitałem z przyjemnością. Gdy bractwo się
rozeszło, a Father Brown znikł za swym przepierzeniem, zrzuciłem z siebie odzież
i w koszuli tudzież w majteczkach wgramoliłem się na hamak. Przypilnowałem,
ażeby wisząca nade mną moskitiera dobrze przylegała do hamaka. Zanim sen
mnie zmorzył, rozmyślałem błogo nad życzliwością dobrych ludzi: hamak i
moskitierę pożyczyła mi Janet Jagan, żona gujańskiego premiera.
Wkrótce wybiło mnie ze snu dotkliwe uczucie chłodu. Ale miałem dość
energii, by wywikłać się z hamaka i z moskitiery i poszukać spodni i skarpetek;
włożyłem je na siebie. Z otuchą wtarabaniłem się z powrotem w hamak  rzecz
nie tak prosta, jak się wydaje  i przez chwilę przysłuchiwałem się narwanym
piskom owadzich i plażowych beatlesów: wściekały się na dworze nie wiadomo
czemu, zupełnie jak ich ludzkie odpowiedniki. Który z nich  pytałem się z
humorem  był głosem kanaimy ? Ale humor wnet się wy studził.
Drżąc na całym ciele łatwo wytrzymać przez kilka minut. Ale drżeć
nieustannie przez godzinę i dłużej, po prostu przez wieczność, to męczyło jak
choroba. Nie przestając dygotać, w chwilach trzezwiejszych starałem się
zrozumieć nieznośny fenomen. %7łe taka wilgoć w tej puszczy? %7łe taka ogromna [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright 2016 Moje życie zaczęło się w dniu, gdy cię spotkałem.
    Design: Solitaire