[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jim nie dopytywał się. Mógł sobie wyobrazić, dlaczego inne smoki były prze-
ciw, jeśli Smrgol namawiał je do wyruszenia już po swoim ataku. Postarzały i ka-
leki przywódca nie był tym, kto natchnąłby smoki wolą walki. W dodatku Jim
zdobył już dostateczną wiedzę o smokach — ze świadomości Gorbasha i z kon-
taktów ze Smrgolem i całą resztą — by poznać ich głęboki konserwatyzm. Siedź-
my cicho; a nuż wszystko samo minie — głosiła naczelna smocza zasada.
— Cóż, to nawet lepiej! — szybko powiedział Jim. — To znaczy, że możesz
spokojnie maszerować ku moczarom, a ja tymczasem tam polecę i nawiążę łącz-
ność z innymi naszymi sprzymierzeńcami.
— Łączność? — podejrzliwie rzekł Smrgol. — Czy nauczyłeś się tego słowa
od Carolinusa albo rycerza?
— Nie. . . tak, może. W każdym razie znaczy ono. . .
— Wiem, co ono znaczy — smutno stwierdził Smrgol. — Chodzi tylko o to, że
użyłeś słowa, które bardziej pasuje do Jerzego, mój chłopcze. No cóż, naprawdę
chcesz, żebym pieszo poszedł w stronę moczarów?
135
— Myślę, że tak będzie rozsądniej — odpowiedział Jim. — Pozwoli mi to
lecieć prosto do twierdzy, a ty będziesz miał baczenie, na. . . no, na całą resztę.
— To prawda — Smrgol rzucił okiem w stronę swego lewego boku. — Może
powinienem tak właśnie postąpić. . .
— Dobrze! — rzekł Jim. — W porządku więc, zaraz odlatuję.
— Powodzenia, Gorbashu!
— Powodzenia, stryjeczny dziadku!
Oczy Smrgola rozbłysły szczęściem przy ostatnim słowie.
— No dobrze, stryjeczny wnuku, nie stój tak tutaj. Mówiłeś, że odlatujesz.
Ruszaj więc!
— Słusznie! — odparł Jim i wzbił się w powietrze.
Ranek był równie bezchmurny i bezdeszczowy, jak dzień poprzedni pełen był
jednego i drugiego. Silny wiatr dął w stronę moczarów. Na wysokości sześciuset
stóp Jim rozłożył skrzydła do lotu szybującego i dał się nieść prądom powietrza
niczym orzeł. Leciał ledwie pięć minut, gdy wiatr zmienił kierunek o sto osiem-
dziesiąt stopni i zaczął wiać od mokradeł w stronę lądu.
Próbował zmieniać wysokość, żeby znaleźć taką, na której nie będzie prze-
ciwnego wiatru, ale ten wydawał się wiać wszędzie.
Walczył tak przez jakiś czas, ale niewiele posunął się do przodu. Jeśli ten wiatr
utrzyma się, równie dobrze mógłby przyłączyć się do Smrgola i pieszo wędrować
w stronę bagien. Gdyby rzeczywiście warunki się nie poprawiły. . .
Wiatr ucichł raptownie. Nagle zabrakło nawet najlżejszego powiewu. Zasko-
czony Jim stracił prawie pięćset stóp i zaczął polować na prądy termiczne.
— Co dalej? — spytał sam siebie.
Ale nie było żadnego dalej. Powietrze pozostało przeraźliwie nieruchome,
więc kontynuował swoją wędrówkę od prądu do prądu; wznosił się z pomocą
jednego, szybował w stronę następnego i znów nabierał wysokości. Ten sposób
co prawda zapewniał nieco wyższe tempo niż marsz, ale mimo wszystko istniały
szybsze sposoby podróżowania.
Kiedy dotarł do trzęsawisk, było już późne przedpołudnie. Dostrzegł linię
Wielkiej Grobli i zaczął z trudem lecieć nad nią na wysokości zaledwie paruset
stóp.
Koniec Wielkiej Grobli był dość gęsto pokryty drzewami i krzakami i przypo-
minał las pomiędzy wrzosowiskami i moczarami. Liście i gałęzie trwały w bezru-
chu pod jasnym jesiennym słońcem, a Jim na przemian to wzbijał się, to szybował
nad nimi. Na ziemi, pod i miedzy drzewami Jim nie mógł niczego dostrzec. Żaden
człowiek ani zwierzę, nawet ptak czy chmura owadów nie pojawiły się pod nim.
Ta pustka była posępna i uspokajająca zarazem. Jim poczuł się tak nią ukołysa-
ny, że niemal zapomniał, po co tu przybył. Bezsensownie przyszedł mu do głowy
fragment poematu, który usiłował pisać w czasach studenckich, zanim trzeźwo
nie postanowił zostać nauczycielem:
136
Godzina, godzina. . . i znowu godzina. . .
I znowu się nic nie wydarzy.
Rozciąga się w wieczność — jak gdyby
Na ścianie cień dzieci bez twarzy. . .
— Jim Eckert! Jim Eckert! [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright © 2016 Moje życie zaczęło siÄ™ w dniu, gdy ciÄ™ spotkaÅ‚em.
    Design: Solitaire