[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podsunęła jej pod nos, i z cicha postękując, odwróciła się do
ściany, zajęta mozołem rodzenia.
- Człowiek nabiera szacunku - odezwał się Hell cicho.
- O, tak - dorzuciła Puk. - To piękne, prawda? Oczy jej
lśniły zagadkowo.
- Takiej świni to dobrze! - rzekła naraz z westchnieniem.
Hell roześmiał się:
- Zabawne stworzenie z ciebie, Puk!
I pogłaskał ją po głowie.
- Wcale nie jestem zabawna! - zaperzyła się Puk. -
Właśnie, że takiej śwince jest dobrze! I ja bym też chciała tak
mieć... dwanaścioro dzieci! Pomyśl tylko: dwanaścioro
małych, ciepłych, tłuściutkich dzieciaków!...
Puk zamyśliła się - widać było pracę myśli na jej smagłej,
malajskiej twarzyczce.
- Ja wiem, co trzeba zrobić, żeby mieć dzieci - odezwała
się naraz. - A ty wiesz? O, Boże drogi! - pomyślał Hell
skonfundowany i nie dał żadnej odpowiedzi.
Puk ujęła go pod rękę - żywe ciepło biło od jej ciała, w
oczach migotała nieświadoma siebie, łagodna siła witalna.
Hell patrzył na poły tkliwie, na poły zniecierpliwiony na ten
ułamek kobiecości, namiętny i niewinny zarazem, na ten
cudowny rezultat metod wychowawczych barona
Dobbersberga...
Gdy dwunaste prosiątko przyszło na świat i Mariuszka po
czesku oznajmiła, że to już koniec, Hell wyprowadził Puk z
zaduchu chlewu.
Zapadał jasny, gwiazdzisty wieczór. Nad jeziorem unosiły
się przejrzyste, niemal świecące opary, pierwsze nietoperze
polatywały, krojąc aksamitnymi skrzydłami powietrze. W
ogrodzie pachniała maciejka. Hell zerwał garść niedojrzałych
gruszek i zaczął je gryzć.
- Coś tak spuścił nos? - spytała Puk. - Dolega ci coś?...
- Skądże!... Nie wiem sam. Cóż mi ma dolegać?
- Może głodny jesteś?
- O, nie! - odrzekł Hell nie bez dumy. - Jestem dzisiaj
okropnie nażarty. Są takie dni, kiedy nie można się opędzić od
zaprosin... a kiedy indziej przez cały tydzień nic, guzik! To się
nazywa pech!
Hell nie odczuwał wstydu wobec Puk, nie krępował się
opowiadać jej o swoich troskach.
- Widzisz, masz słuszność - dodał po chwili - coś mi
naprawdÄ™ dolega... czegoÅ› mi brak, ale na to nic nie
poradzisz...
- Czego ci potrzeba? Nie można ci pomóc? Chciałbyś?... -
pytała Puk, wznosząc ku niemu swe ładne, ciemne oczy,
posłuszne jak u małego zwierzątka.
Początkowo nie usłyszała żadnej odpowiedzi - szli obok
siebie w milczeniu, wzdłuż krzaków. Na dziedzińcu skrzypiał
żuraw, latarnia nad stajnią rzucała mętne, chybotliwe światło,
czyjaś głowa, związana białą chusteczką, pochylała się nad
wiadrem. Zapach świeżo skoszonego siana uderzył z otwartej
stodoły.
- To, czego chciałbym... nie, tego nie mogę ci powiedzieć
- burknÄ…Å‚ Hell.
Puk przystanęła pod drzewem orzechowym, w milczeniu
zerwała i rozgryzła w zębach ostro pachnący liść, czekała.
Czekała cicha, skupiona, na to, co Hell powie.
- A tak! Brak mi!... - wybuchnÄ…Å‚ naraz. - Brak mi... mojej
dziewczyny... żebym wiedział, że jest tylko moja... i żebym
mógł ją wziąć pod rękę... i uścisnąć i przytulić do siebie... i
być zawsze, zawsze z nią... tego mi brak, rozumiesz!
Puk milcząc skinęła głową, przełknęła jakąś myśl, jakąś
odpowiedz wraz z gorzkim liściem orzecha. Serce w niej
pęczniało z pragnienia, żeby jakoś pomóc Hellowi i żeby
samej uwolnić się od ciężaru niepojętych uczuć, które w niej
się kłębiły.
Od strony pałacyku zabrzmiał donośnie dzwonek.
- Dzwonią na kolację. Chcesz, pójdziemy? - spytała Puk.
- Och, nie mam ochoty - odparł Hell. Przypomniał sobie
Kamillę Bojan i strach go obleciał.
- No to chodz, schowamy się - zaproponowała Puk.
Chwyciła go za rękę i poszli ukradkiem wzdłuż muru,
jeszcze nagrzanego letnim słońcem. Znalezli się w tej części
dóbr barona Dobbersberga, gdzie Hell dotąd nie był ani razu.
Od fornalskich izb dobiegał odgłos harmonijki; robiło się
coraz ciemniej.
- Potrafisz otworzyć? - spytała Puk, stając przed
drewnianym budynkiem. - Tu jest spichlerz, tam jest bardzo
Å‚adnie.
- No, chodz!... - przynaglała Puk, widząc, że Hell się
waha. - Tu jest bardzo ładnie... to tu właśnie jest mój kącik
pocieszenia".
Pod stopami trzeszczało głucho. Słoma siała w
przegrodach, wielka sieczkarnia przycupnęła pośrodku, jak
jakieś nieznane zwierzę. Pachniało latem i żniwami. Puk
zaszyła się w srebrzystą kępę w kącie.
- Zwietnie: owies! - oznajmiła, przesypując ziarno między
[ Pobierz całość w formacie PDF ]