[ Pobierz całość w formacie PDF ]

bywcę. W prawo prowadziła droga do sadzawki, nadal kuszącej, ale zbyt niebez-
piecznej. Na lewo znajdowało się wyjście. Dla mnie i dla Aliery.
Ze sporym zaskoczeniem odkryłem, że nie chcę zostawiać tu Morrolana. Gdy-
by chodziło o Alierę, być może moje uczucia byłyby inne, ale to akurat nie wcho-
dziło w grę. Wszyscy stanęliśmy w samym przejściu pod łukowatym sklepieniem.
161
Nikt się nie poruszył.
* * *
Otworzyłem pudełko otrzymane od Platfusa. Nieprzyjemne uczucie się nasi-
liło. Wewnątrz znajdował się sztylet w pochwie prostej i użytecznej roboty. Do-
tknięcie pochwy było trudne. Dotknięcie rękojeści jeszcze trudniejsze.
 Nie lubiÄ™ go, szefie.
 Ja też.
 Musisz go wyjąć, zanim. . . 
 Muszę. Muszę wiedzieć, czy będę w stanie go użyć. Teraz bądz cicho, bo
rozmowa z tobą nie ułatwia mi sprawy.
Wyjąłem sztylet z pochwy i mój umysł stał się obiektem jego ataku. Ręka za-
częła mi drżeć, toteż zmusiłem się do rozluznienia chwytu. Spróbowałem przyj-
rzeć się i ocenić sztylet, jakby był zwyczajną bronią. Ostrze miało trzynaście cali,
było obosieczne i miało dobry czubek. Całość była dobrze wyważona, a ostrze pa-
sowało nawet do mojej dłoni. Rękojeść wykonano z ciemnego drewna, a pochwę
pokryto czarną, nie odbijającą światła skórą i. . .
"Morganti."
Nie puściłem go, choć miałem wielką ochotę. Poczekałem, aż ręka przestanie
mi drżeć, co w końcu nastąpiło. Nigdy dotąd nie miałem w dłoni broni Morgan-
tich i niewiele brakowało, abym sobie solennie obiecał, że nigdy więcej podobnej
nie wezmę. Ponieważ obietnice składane pod wpływem impulsu przeważnie są
głupie, powstrzymałem się w ostatniej chwili.
Niemniej było to niemiłe, by nie rzec przerażające uczucie, do którego zresztą
nigdy się nie przyzwyczaiłem. Znałem kilka osób, które regularnie nosiły podob-
ną broń, i do tej pory nie wiem, czy byli chorzy, czy po prostu mieli znacznie
silniejszą psychikę niż moja.
Zmusiłem się do zadania serii pchnięć i cięć. Pchnięcie postanowiłem też prze-
trenować na sosnowej desce. Trzymałem ją lewą dłonią przy ścianie nad szafką,
a prawą miałem pod stałą kontrolą i ciosy zadawałem jak najdalej od miejsca trzy-
mania. Musiało to wyglądać absurdalnie, ale wcale nie było mi do śmiechu. Co
dziwniejsze Loiosh także nie wygłosił żadnych komentarzy na ten temat.
Wykazał zresztą wielką odwagę, zapanowując nad odruchem wylecenia z po-
koju.
Ja zresztą też, jeśli o to chodzi.
Wbiłem sztylet z dziesięć razy, dopóki nieco się nie odprężyłem i nie zacząłem
go traktować choć trochę podobnie jak zwykły sztylet. Do końca nigdy mi się
162
to nie udało, ale poczyniłem spore postępy. Kiedy wreszcie schowałem go do
pochwy, byłem mokry od potu, a ramię prawie całkiem mi zdrętwiało.
Włożyłem sztylet do pudełka i zamknąłem wieko.
 Dzięki szefie. Ulżyło mi.
 Mnie też. W takim razie wszystko gotowe do jutrzejszego finału. A my za-
służyliśmy na uczciwy odpoczynek.
 O to, to, szefie!
* * *
Kiedy tak staliśmy, spytałem Alierę:
 To co w tobie jest takiego specjalnego, że możesz bez problemów stąd
odejść, a Morrolan nie?
 To kwestia krwi.
 Dosłownie czy w przenośni?
Spojrzała na mnie niechętnie.
 Wybierz sobie, co chcesz  burknęła.
 A nie zechciałabyś może podać mi nieco więcej szczegółów?
 Nie.
Wzruszyłem ramionami.
Miłe to nie było, ale przynajmniej nie usłyszałem, że to nie moja sprawa i że
nie musi mi niczego wyjaśniać. Jakoś nie lubię, jak mi to mówią. Rozejrzałem się:
przed nami znajdowała się ściana, a w prawo i w lewo prowadziły drogi.
Spojrzałem w prawo i spytałem:
 Morrolan, wiesz coś o tej wodzie, którą Verra piła i napoiła Alierę?
 Niewiele.
 A jak myślisz, gdybyśmy ją wy. . .
 Nie!  oświadczyli oboje zgodnym chórem.
Chyba wiedzieli o niej więcej niż ja. Co wcale nie było takie trudne. %7ładne nie
próbowało niczego wyjaśnić, a ja nie nalegałem. I tak staliśmy sobie w milczeniu,
a czas uciekał. W końcu Morrolan powiedział:
 Myślę, że nie mamy wyboru. Musicie iść. Zostawcie mnie tutaj.
 Nie!  uparła się Aliera.
Przygryzłem wargę, ale i tak nic mi nie przyszło do głowy.
Niespodziewanie Morrolan zaproponował:
 W takim razie chodzmy. Obojętne co zdecydujemy; chcę obejrzeć Wielkie
Koło Cyklu.
Aliera przytaknęła ruchem głowy.
163
Ja nie miałem nic przeciwko.
Więc poszliśmy w lewo.
Rozdział szesnasty
Horyzont podskoczył i zwinął się. Zwieca eksplodowała, nóż rozprysnął się na
kawałki, a buczenie zmieniło się w ogłuszający ryk.
Runa pałała blaskiem, jakby chciała mnie oślepić, i zdałem sobie sprawę, że
odczuwam wielką senność. Wiedziałem, co to znaczy  nie zostało mi nawet tyle
energii, by dłużej pozostać przytomnym. A jeśli zasnę, mogę, ale nie muszę od-
zyskać kiedykolwiek przytomności. I to w dodatku albo jako ktoś normalny, albo
jako szaleniec.
Obraz zafalował mi przed oczyma, a ryk stał się jednym dzwiękiem, równie
monotonnym jak cisza. Dziwne. W ostatniej chwili zobaczyłem na samym środku
runy przedmiot, który chciałem tu ściągnąć. Leżał sobie spokojnie, jakby cały czas
się tu znajdował.
Przez moment zdziwiłem się, dlaczego nie czuję radości z sukcesu. Potem
stwierdziłem, że pewnie dlatego, że nie wiem, czy przeżyję, by móc go użyć. Czu-
łem jedynie jakąś odległą satysfakcję, że dokonałem czegoś, co nie udało się dotąd
żadnej czarownicy. Uznałem, że jeśli to osiągnięcie mnie nie zabije, to będzie cał-
kiem niezle.
Umieranie, jak się już przekonałem, zawsze psuje przyjemność cieszenia się
własnym osiągnięciem.
Naprawdę chciałbym zobaczyć mapę Zcieżek Umarłych.
Albo plan.
Jak kto woli.
Zciana, a wraz z nią droga, którą szliśmy, skręcała i biegła półkolem, aż dotar-
liśmy w miejsce, które powinno znajdować się w sali tronowej bogów, a tymcza-
sem nadal byliśmy w pozbawionym sufitu korytarzu. Gwiazdy zniknęły, ustępując
miejsca szarej płaszczyznie, ale światła było tyle samo, ile wcześniej dawały go
gwiazdy. Dziwne.
Zciana skończyła się i znalezliśmy się na urwisku nadmorskim. To, że morza
nie było w promieniu tysiąca mil, jak się okazuje, nie miało najmniejszego zna-
czenia. Mój błąd  powinienem już w drodze do Przedsionka Sądu nauczyć się,
że geografia i logika nie mają tu zastosowania.
165
Wpatrywaliśmy się jakiś czas w ciemne, ponure morze, słuchając jego ryku.
Ciągnęło się w nieskończoność tak w przestrzeni, jak i w czasie. Gdy patrzę na
morze, odruchowo się zastanawiam, kto i co żyje pod jego powierzchnią. Tak
było zawsze na Dragaerze, tak było i tu, tyle że teraz zastanawiałem się, czy to,
co żyje, jest gorsze czy lepsze od naszych stworzeń albo czy tak podobne, że nie
byłbym w stanie ich rozróżnić. I jak żyją: gdzie śpią. . . czy przypadkiem w równie
wygodnych łóżkach jak moje  ciepłych, miękkich i bezpie. . .
 Vlad!
 Aaa. . . co? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright © 2016 Moje życie zaczęło siÄ™ w dniu, gdy ciÄ™ spotkaÅ‚em.
    Design: Solitaire