[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Niby dlaczego prowizorycznie?!
* * *
Kilka krótkich miłych godzin pózniej byliśmy na nogach i w pełni spraw-
ni. Cawti zaprosiła mnie na śniadanie, ale zanim wyszliśmy, rozejrzała się po
135
kątach, skrytykowała tanią reprodukcję doskonałego szkicu Katany przedstawia-
jącego Górę Dzur, cztery tandetne podróbki wschodnich wyrobów z kryształu
i kontynuowałaby to pewnie z pół dnia, gdybym w końcu nie oświadczył:
 Poinformuj mnie, jak skończysz inspekcję, bo jestem głodny.
 Hm. . . Co? O, przepraszam  rozejrzała się raz jeszcze po mieszkaniu. 
Tak jakoś nagle poczułam się jak w domu.
Coś mnie złapało za gardło, więc chwyciłem Cawti i poprowadziłem ją zde-
cydowanie ku drzwiom.
 Vladimirze, gdzie pójdziemy coś zjeść?
 Jest takie miejsce parę domów stąd. Małe, czyste i dają klavę, którą da się
pić; nie trzeba kroić.
 Brzmi zachęcająco.
Loiosh zajął miejsce na moim ramieniu i zeszliśmy na ulicę. Była dopiero
czwarta po świcie, wiec ruch panował niewielki, a okolica zaczynała się budzić.
Zaprowadziłem Cawti do knajpki  U Tsedika , gdzie zafundowała mi dwie pa-
rówki, parę pieczonych nóg kurczaka i stosowną do popicia ilość klavy. Dla siebie
zamówiła to samo.
Zajęliśmy się posiłkiem i dopiero po zaspokojeniu pierwszego głodu powie-
działem:
 Właśnie sobie uświadomiłem, że jeszcze ani razu nie przygotowałem ci
posiłku.
 Tak się zastanawiałam, kiedy o tym wspomnisz  uśmiechnęła się.
 Skąd wiesz, że gotuję? Cholera, ta skleroza mnie kiedyś dobije. Muszę się
zainteresować twoją przeszłością, żeby wyrównać szansę.
 Opowiedziałam ci jej większą część wieczorem.  To się nie liczy. Poza
tym nie chodzi o historię, tylko o przyzwyczajenia, umiejętności i tak dalej.
Nic nie odpowiedziała.
A ja zorientowałem się, która godzina, i stwierdziłem, że najwyższy czas po-
pracować. Przeprosiłem Cawti i skontaktowałem się telepatycznie z Morrolanem.
 Tak, Vlad?
 Ta Athyra, co mi podałeś, to jej nie ma.
 Przepraszam, nie rozumiem, prawda?
 Ona nie należy do Domu Athyry.
 To do czego, jeśli wolno spytać?
 Z tego co na razie wiem, może w ogóle nie istnieć. W archiwum Domu Athy-
ry nie ma śladu po kimś, kto nosiłby takie nazwisko. Kiedykolwiek.
Zapadła cisza.
 Sprawdzę to i poinformuję cię, jak tylko czegoś się dowiem  obiecał
w końcu Morrolan.
 Dobrze.
WestchnÄ…Å‚em.
136
Reszta śniadania upłynęła w ciszy. Przyspieszało to jedzenie i bardzo dobrze,
bo śniadanie w lokalu bez stosownej obstawy było proszeniem się o kłopoty. Wy-
starczyło, by jeden kelner był na usługach Larisa albo po prostu chciał zarobić
i przekazał telepatyczną wiadomość komu trzeba. Mogli bez trudu wysłać zabój-
cę, a w tak krótkim czasie nikt by na niego nie zwrócił uwagi.
Cawti to rozumiała i to tak dobrze, że wyszła pierwsza, żeby się rozejrzeć.
Podobnie jak Loiosh.
 Vladimir!
 Szefie, uwaga!
Oba ostrzeżenia rozległy się równocześnie i po raz pierwszy w życiu zamar-
łem, nie wiedząc, co robić. Instynkt podpowiadał, by pryskać, rozsądek, by pomóc
Cawti. I w efekcie stałem w progu jak idiota  albo idealny cel.
Z bezczynności wyrwało mnie nagłe pojawienie się przede mną kogoś z ma-
giczną różdżką w dłoni. Nim się zorientowałem, miałem w garści Spellbreakera
i zamachnąłem się nim w kierunku napastnika. Zadziałały odruchy i dobrze się
stało  poczułem w ręku mrowienie oznaczające przechwycenie jakiegoś ma-
gicznego ataku. Adept zaklął, ale nic więcej nie zdążył zrobić, gdyż z boku szyi
wykwitł mu nóż. Najwyrazniej Cawti radziła sobie na tyle dobrze, by uważać na
to, co się ze mną dzieje. Wyciągnąłem sztylet i wypadłem na zewnątrz.
Już w locie zdołałem złapać telepatycznie Kragara i wrzasnąć:
 Pomocy!
A potem zobaczyłem, że napastników jest trzech, i przestałem mieć czas na
cokolwiek poza działaniem. Jeden wrzeszczał i oganiał się przed Loioshem, drugi
toczył pojedynek na rapiery z Cawti, a trzeci na mój widok coś rzucił. Odruchowo
zrobiłem unik i potoczyłem się ku niemu, co nie jest łatwe z rapierem u boku.
Jedno mi się udało  nie trafił. Próbowałem go w rewanżu kopnąć, ale odskoczył.
A w lewej dłoni trzymał gotowy do rzutu nóż. . .
W następnej sekundzie go wypuścił, bo mój sztylet trafił go w nadgarstek.
Skorzystałem z okazji i drugi umieściłem w jego sercu. W sumie chciał mnie
tylko zabić, więc może ktoś go wskrzesi. . .
Pozostając w półprzysiadzie, rozejrzałem się, sprawdzając, jak wygląda sytu-
acja. Cawti radziła sobie dobrze  widać było, że jej przeciwnik nigdy nie wal-
czył z kimś fechtującym po ludzku, czyli zwróconym bokiem, a nie przodem ku
niemu. Wyciągnąłem z pochwy rapier i skoczyłem ku temu, którym dotąd zajmo-
wał się Loiosh. Widząc mnie, odleciał na bezpieczną odległość, a zabójca uniósł
rapier. I to było ostatnie, co zrobił, bo dzgnąłem go przez lewe oko w mózg. Od-
wróciłem się, szukając Cawti. Właśnie czyściła klingę z krwi.
 Nie ma na co czekać  oznajmiłem, gdy Loiosh powrócił na moje ramię.
 Zabierajmy siÄ™ stÄ…d.
 Dobry pomysł. Możesz nas teleportować?
 Nie, dopóki się nie uspokoję. A ty?
137
 Też nie.
 W takim razie szybkim marszem do biura. Chodu!  poleciłem, chowając
rapier do pochwy.
A potem poprowadziłem ich przez lokal do tylnego wyjścia i dalej, tyle że nie
szybkim, a spacerowym krokiem, żeby nie wzbudzać sensacji. Wątpię, czy jest
coś trudniejszego niż spacerowanie, kiedy chciałoby się biec, bo człowiek czuje
się tak, jakby wszyscy na niego polowali, i w każdej chwili spodziewa się nowego
ataku.
Przeszliśmy ładny kawałek, gdy pojawiła się odsiecz: Zwietlik, N aal, Shoen
i Kij.
 Dzień dobry panom  powitałem ich uprzejmie i w ostatniej chwili ugry-
złem się w język, by nie powiedzieć N aalowi, że dobrze wygląda: pomyślałby,
że się z niego nabijam.
* * *
Do biura dotarliśmy bez przeszkód i urozmaiceń. A ja zdołałem znalezć się
w swoim pokoju, nim zwróciłem śniadanie.
Na szczęście nie było aż takie dobre.
Znałem Dragaerian, którzy po solidnym posiłku wychodzili, ocierali się do-
słownie o śmierć i wracali na inny posiłek. Jak się takiego spotkało godzinę póz-
niej i spytało, czy przytrafiło mu się coś interesującego, wzruszał ramionami i od-
powiadał, że właściwie to nie.
Nie wiem, czy ich podziwiam, czy jest mi ich żal, na pewno zazdroszczę im,
że nie mają tak delikatnych żołądków. Co prawda do wszystkiego można się przy-
zwyczaić, ale wymioty nie są miłym nałogiem. A niestety były one nieodzownym
elementem odreagowywania przeze mnie każdej niespodziewanej próby pozba-
wienia mnie życia.
Poza tym reaguję rozmaicie na bliskie spotkania ze śmiercią  czasami przez
kilka godzin lub dni zachowujÄ™ siÄ™ paranoidalnie, czasami robiÄ™ siÄ™ agresywny
albo milczący, przeważnie przez godzinę trzęsą mną dreszcze nie do opanowania.
Tym razem mną nie trzęsło. Za to przez długi czas siedziałem bez ruchu. Byłem
wstrząśnięty i przestraszony  nikt dotąd nie wysłał przeciwko mnie czterech za-
bójców. Było to zresztą generalnie nietypowe. Za to gwarantowało sukces. I gdyby
nie Cawti, tak by się stało.
Nie ulegało wątpliwości, że musiałem ostatecznie rozwiązać problem Larisa.
I to szybko.
138
* * *
 Czas się ruszyć, szefie.
 Eee?
 Siedzisz tak już ze dwie godziny, wystarczy.
 Przesadzasz. Nie aż tyle.
 Nie jestem ogrodnik.
Zauważyłem, że Cawti także jest w pokoju i grzecznie czeka.
 Jak długo tu jesteś?  spytałem.
 Około dwóch godzin. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright © 2016 Moje życie zaczęło siÄ™ w dniu, gdy ciÄ™ spotkaÅ‚em.
    Design: Solitaire