[ Pobierz całość w formacie PDF ]

balkonu i wyjrzała. Na dół było niedaleko, toteż wspięła się po delikatnej i na-
wet pod jej ciężarem trzeszczącej kracie na dach. Był płaski jak patelnia i równie
przytulny w blasku południowego słońca.
Krzyki w dole oznaczały, że strażnik dotarł na balkon. Kin rozpłaszczyła się
na dachu, mając nadzieję, że zmyli tamtego i uda się on na dziedziniec. Niestety,
pełną napięcia ciszę przerywało jedynie zbliżające się posapywanie, po czym roz-
legł się trzask pękającego drewna, krzyk i odgłos, jaki wydaje człowiek padając
na kamienne płyty ze sporej wysokości.
Kin wstała i nie spiesząc się, podbiegła do bliższej wieży. Nie była to zbyt
rozsądna decyzja, ale nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Prowadziło do
niej zwieńczone łukiem wejście pozbawione drzwi, a dalej przyjemne, lodowato
zimne kręcone schody pogrążone w miłym dla oka półmroku. I pomyśleć, że na
124
otwartym słońcu spędziła jedynie sekundy. . .
Schody kończyły się okrągłym pomieszczeniem z licznymi, choć pozbawio-
nymi szyb oknami wychodzącymi na wszystkie strony świata. Z każdego zresztą
widać było miasto. Kin rozejrzała się po pomieszczeniu i stwierdziła, że znalazła
się w magazynie albo raczej w graciarni.
Pod ścianami stały zrolowane dywany i piętrzyły się bezładnie sterty jakichś
pudeł i skrzyń. O trójnogi stół wsparta była brązowa rzezba mniej więcej w sty-
lu śródmorskim. Stół wyglądał na pobojowisko po potężnej pijatyce. Pod ścianą
dalej stało kilka mieczy, w tym jeden do połowy wtopiony w kowadło. To ostat-
nie Kin sprawdziła z czystej ciekawości i niedowiarstwa. Na środku podłogi stał
posąg konia odlany z jakiegoś ciemnego metalu. Muskulaturę oddano dobrze, ale
pozycja była nienaturalna  stał na czterech nogach z opuszczonym łbem, spo-
glądając w podłogę niczym zajeżdżony dyszlowy.
 Złom  oceniła, próbując przesunąć okutą skrzynię, by zablokować nią
wylot schodów.
Skrzynia okazała się cięższa, niż sądziła, toteż Kin tylko siadła na niej i na-
słuchiwała; na dole panowała niczym nie zmącona cisza. Gdyby mieć jedzenie
i picie, można by tu przeżyć parę tygodni. Myśl o jedzeniu nie była miła, o czym
natychmiast dał jej znać żołądek, a przecież nie mogła nic zjeść, gdy okazało się,
że Silver będzie mogła tylko patrzeć. I tak w ciągu dwóch dni przedstawicielka
rasy shand zmieni się w głodną, szalejącą bestię.
 Marco?  powiedziała cicho.  Silver?
Po piątej próbie odezwał się Marco:
 Kin! Gdzie jesteś?
 Jestem w. . . . kto jest razem z tobą?
 Kupa zwierząt: jesteśmy w zoo! Musisz nas wydostać!
 Jestem w jakimś składzie muzealnym na strychu. Muszę poczekać do
zmroku. Gdzie właściwie jesteś?
 Gdzieś na terenie pałacu, tylko lepiej się pospiesz, jestem w jednej klatce
z Silver.
 A co ona robi?
 Miny.
 Aha.
 Co?!
Kin westchnęła i podeszła do okna.
 Zrobię, co będę mogła  obiecała i przerwała połączenie.
Ktoś gdzieś w oddali coś wykrzykiwał, ale dach był gorący i pusty. Niebo
też, jeśli nie liczyć jednego czarnego punktu. Cholerne Oko Boga, kimkolwiek by
on był. Podeszła do sterty mieczy  ledwie zdołałaby unieść którykolwiek, i to
oburącz, więc nie bardzo nadawały się na broń. Poza tym prawdę mówiąc, nie
bardzo wiedziała, jak zorganizować i przeprowadzić bohaterską akcję ratowniczą
125
 była w tej kwestii debiutantką. I wiedziała, że nie ma wyjścia, bo tego właśnie
po niej oczekiwano. Inteligentne rasy galaktyki traktowały ludzi jako absolutnie
szalony element.
Cofając się od okna, potknęła się o stolik, z którego spadł dzbanek, rozlewa-
jąc na podłogę czerwony, śmierdzący octem płyn. Kin metodą organoleptyczną
doszła do tego, że płynem jest podłe wino, i ostrożnie postawiła dzbanek.
Wewnątrz coś zaszumiało.
Zajrzała ostrożnie do wnętrza: poziom wina powoli się podnosił. Odczekała,
aż dzban się napełni, wylała z rozmachem zawartość i z całych sił rąbnęła jego
dnem o blat. Coś syknęło, zadymiło i zapachniało ozonem. Na podłogę posypały
się fragmenty obwodów drukowanych.
 Pięknie, pięknie  ucieszyła się ponuro Kin.  Dopóki to nie krasnoludki,
to pół biedy.
Z drugiej strony Kompania nie wierzyła w teleportację. . . ale to mógł być pro-
sty, jednoczynnościowy garkotłuk zbierający molekuły z powietrza i produkujący
z nich wino. Zdecydowana była uwierzyć we wszystko prócz magii. I krasnolud-
ków.
U dołu schodów ktoś się poruszył.
Nie miała gdzie się ukryć. A raczej miała aż za wiele kryjówek, tylko żad-
na nie rokowała nadziei na przetrzymanie solidniejszej rewizji. Odruchowo zła-
pała pierwszy z brzegu miecz, gotowa odciąć pierwszą głowę, jaka wysunie się
nad podłogę. Zdecydowała, że niewielkie drzwiczki w suficie dają lepsze szansę
obrony. Jeśli prowadzą na dach, to może przy okazji dostrzeże ją kruk. . . choć nie
bardzo wiedziała, w jaki sposób mogłoby jej to pomóc.
Rozdział jedenasty
Podeszła do posągu konia, wsunęła stopę w strzemię, a drugą postawiła na sio-
dle i wyciągnęła się, sięgając do drzwiczek. Koń drgnął, co wytrąciło Kin z rów-
nowagi i posadziło ją energicznie w siodle. Tak energicznie, że straciła oddech.
Nim go odzyskała, stwierdziła, że nie może się ruszyć, gdyż jej nogi znalazły się
w objęciach wyściełanych klamer, które wysunęły się z końskich boków i trzyma-
ły delikatnie, ale pewnie. Koń odwrócił łeb o sto osiemdziesiąt stopni i spojrzał
na nią jasnymi, podobnymi do owadzich oczyma.
 Twoja wola jest rozkazem.
Zdanie to Kin starym zwyczajem usłyszała w umyśle, nie w uszach.
 Niech to szlag!
 To są nieprecyzyjne koordynaty.
 Jesteś robotem?
W koniu coś kliknęło i zmieniło biegi.
 Jestem słynnym mechanicznym koniem Ahmeda, księcia Trebisond.
Całkiem wyraznie usłyszała kroki na schodach.
 Zabierz mnie stąd!  syknęła.
 Proszę złapać wodze i pochylić głowę, w razie choroby powietrznej proszę
skorzystać z pojemnika.
Wewnątrz konia coś łomotnęło, ze zgrzytem przesunęły się zębatki i ruszył.
Gdy przelatywali przez okno, Kin przytuliła się do szyi wierzchowca, by uniknąć
ściany. Wreszcie byli wolni i galopowali w powietrzu, wznosząc się ku miedzia-
nemu niebu.
Dopiero wtedy Kin przyjrzała się ściskanemu w dłoni mieczowi  był smo-
liście czarny i nienaturalnie lekki, ale z braku innego musiał wystarczyć. Wątpiła,
by Abu nauczył się obsługiwać skafandry, które im zabrał, toteż jedynym latają-
cym obiektem, jakiego musiała się obawiać, był dywan. A w razie walki powietrz-
nej zdecydowanie wolała konia.
 Twoje życzenie jest moim rozkazem  odezwał się tenże.
 Możemy zacząć od tego, że opowiesz mi, w jaki sposób latasz  stwier-
dziła, spoglądając na ogród, nad którym przelatywali.
127
 Zbudował mnie mag Abanazzard, a latam dzięki wykorzystaniu silnika
unoszącego wagę, w chwilach krytycznych wymagającego stałej interwencji Djin-
ne imieniem Zolah.
 Wiesz, gdzie jest pałacowe zoo?
 Tak.
 To wyląduj tam.
 Słyszę i wykonuję, o Pani.
Pogalopowali po coraz ciaśniejszej i opadającej spirali. Gdy byli na poziomie
pałacowego dachu, Kin kątem oka zobaczyła uniesione twarze, a potem znalez-
li się już wśród pokrytych kurzem drzew, rosnących po obu stronach szerokiej
alei i osłaniających rzędy niskich klatek. Kopyta dotknęły gruntu bez większych
wstrząsów i znalezli się na ziemi. Coś skoczyło na pręty najbliższej klatki, ale Kin
dostrzegła tylko zęby i skrzydła, gdy przemknęli obok. Głównie zęby.
 Marco!
Odpowiedział jej jazgot, piski i ryki z większości klatek.
 Tutaj!  Kung miał trzy płuca i potrafił robić z nich godny użytek.
Podjechali już wolniej do klatki, w której między balami grubości pni poły- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright 2016 Moje życie zaczęło się w dniu, gdy cię spotkałem.
    Design: Solitaire