[ Pobierz całość w formacie PDF ]
te\ nic nie zdziała.
U\yję twoich oczu. Mam coś do zrobienia - stwierdził głos.
Có\ widział głos, czego Decker nie dostrzegł? Wyjrzał przez okno.
Nie widzisz jej?
Teraz zobaczył. Zafascynowany Boonem, nagim u bramy, przeoczył innego
przybysza na pole bitwy: kobietÄ™ Boone a.
Widzisz tę sukę? - spytała Maska.
- WidzÄ™ jÄ….
Zwietnie się składa, co? W tym chaosie któ\ spostrze\e, jak ją wykończę?
Nikt. A kiedy ona zginie, nie zostanie nikt, kto zna nasz sekret.
- Jest jeszcze Boone.
On nigdy nie zło\y zeznania - zaśmiała się Maska. Jest umarłym człowiekiem,
na litość boską. Co warte słowo zombie, powiedz tylko?
- Nic - stwierdził Decker.
Właśnie. On nie stanowi dla nas niebezpieczeństwa. Ale kobieta - tak.
Uciszmy jÄ….
- Przypuśćmy, \e ktoś cię zobaczy, co wtedy? No to przypuśćmy - odparła
Maska. - Pomyślą, \e jestem jednym z członków klanu Midian.
- Ty nie - zaoponował Decker.
Myśl, \e jego wartościowe Drugie Istnienie mo\e być policzone między tych
degeneratów z Midian, przyprawiła go o mdłości.
- Ty jesteś czysta - oznajmił.
Pozwól mi to udowodnić - domagała się Maska.
- Ale tylko kobieta? Tylko kobieta. Potem odje\d\amy. Wiedział, \e ta rada ma
sens. Nigdy nie znajdą lepszej sposobności, by zabić tę sukę.
Zaczął otwierać zamek walizeczki. Rosło podniecenie Maski ukrytej w środku.
Szybciej, bo nam umknie!
Palce ślizgały się po przyciskach, gdy wybierał szyfr.
Szybciej, cholera!
Ostatni przycisk zaskoczył. Zamek otworzył się.
Stara Twarz z Guzikami nigdy nie wyglądała piękniej.
3
Chocia\ Boone radził Lori zostać z Narcyzem, widok płonącego Midian
wystarczył, by jej towarzysz zapomniał o bezpieczeństwie i zszedł ze wzgórza do
bramy cmentarza. Szła przez pewien czas za nim, ale jej obecność wydawała się
zakłócać jego smutne myśli, więc została kilka kroków z tyłu, a dym i gęstniejący
mrok rozdzielił ich wkrótce.
Przed nią roztaczał się obraz totalnego zamieszania. Odkąd Boone przegonił
Eigermana nie udawał się \aden atak na nekropolię. I jego ludzie, i cywile wycofali
się spod murów. Niektórzy ju\ odjechali. Większość bojąc się tego, co nastąpi wraz
ze zniknięciem słońca za horyzontem. Ci, którzy zostali przygotowywali się
wprawdzie do odparcia ataku, ale hipnotyzował ich ten spektakl zniszczenia. Wodzili
wzrokiem po sobie, szukając jakiegoś znaku swoich uczuć, ale ich twarze były puste.
Wyglądają jak maski śmierci pomyślała Lori - niezdolni, by zareagować. Ale Lori
znała teraz śmierć i umarłych. Chodziła z nimi, rozmawiała z nimi. Widziała, jak czują
i płaczą. Kim\e zatem byli prawdziwi umarli? Istotami o nie bijącym sercu, wcią\
wra\liwymi na ból, czy te\ ich szklistookimi prześladowcami?
Prześwit wśród kłębów dymu odsłonił słońce, zmierzające na skraj świata.
Czerwone światło oślepiło ją. Zamknęła przed nim oczy.
W ciemności usłyszała jakiś oddech niedaleko za sobą. Otworzyła oczy i
zaczęła się odwracać, przeczuwając, \e nadchodzą kłopoty. Zbyt pózno, by ich
umknąć. Maska znajdowała się o jard od niej i wcią\ się przybli\ała.
Sekundy minęły, zanim dosięgną! ją nó\, ale to wystarczyło, by zobaczyła
Maskę tak dokładnie, jak nigdy przedtem. Oto i pustka twarzy wprost idealna; ludzki
diabeł przekuty w mit. Nie trzeba go nazywać Deckerem. To nie był Decker. Nie
trzeba nazywać go czymkolwiek. Był tak bezimienny, jak ona bezbronna, by go
powstrzymać.
CiachnÄ…Å‚ jej ramiÄ™. Jeszcze raz, i jeszcze raz.
Tym razem nie miał czasu na szyderstwa. Przyszedł tylko, \eby ją zgładzić.
Rany bolały. Instynktownie przyło\yła do nich rękę, a ten ruch dał mu
sposobność, by kopniakiem zbić ją z nóg. Nie miała czasu, by zamortyzować
upadek. Straciła oddech. Aapiąc powietrze, obróciła twarz do ziemi, aby uchronić ją
przed no\em. Ziemia pod nią jakby zadr\ała. Złudzenie, zapewne. A jednak to się
powtórzyło.
Zerknęła na Maskę. Ona tak\e poczuła dr\enie i spoglądała w stronę
cmentarza. To osłabienie uwagi było jedyną szansą dla Lori i musiała ją wykorzystać.
Wytoczyła się z cienia rzucanego przez Maskę i podniosła na nogi. Nie widziała ani
śladu Narcyza, ani Rachel, ani nadziei na pomoc ze strony policjantów o zamarłych
twarzach, którzy zapomnieli o czujności i uciekali od dymu, gdy nasiliły się wstrząsy.
Z oczami utkwionymi w bramie, którą przechodził Boone, schodziła potykając się ze
wzgórza, a stopy jej wzbijały kurz.
Midian było zródłem tego całego poruszenia. Jego odpowiedz, zniknięcie
słońca, a co za tym idzie - światła, które trzymało Plemię pod ziemią. To odgłosy
przez nich wydawane zatrzęsły ziemią. Niszczyli swój azyl. To, co znajdowało się
pod ziemią, nie mogło dłu\ej tam pozostać.
Nocne Plemię powstało.
Ta świadomość nie powstrzymała Lori od dalszego marszu. Ju\ dawno
zawarła pokój z tym wszystkim, co istniało za bramą. Mogła liczyć na miłosierdzie. A
po zgrozie za plecami, pełznącej krok za krokiem, nie mogła się spodziewać niczego
dobrego.
Jej drogę oświetlały teraz tylko ognie wydobywające się z grobowców; drogę
usłaną śmieciami oblę\enia. Puszki po ropie, łopaty, porzucona broń. Była ju\ prawie
u bramy, gdy ujrzała nagle Babette stojącą tu\ pod murem z twarzą ściętą grozą.
- Biegnij! - krzyknęła, bojąc się, \e Maska zrani dziecko.
Babette zrobiła, jak jej kazano. Jej ciało wydawało się topić, zmieniać w bestię,
gdy odwróciła się i uciekała przez bramę. Lori szła kilka kroków za nią, lecz zanim
przekroczyła próg, dziecko ju\ zniknęło w dymie wypełniającym alejki. Tutaj wstrząsy
miały taką siłę, \e przemieszczały płyty kamienne i wywracały mauzolea, jak gdyby
jakaś siła podziemia - mo\e Bafomet, Który Stworzył Midian - trzęsła fundamentami,
aby całe miejsce zamienić w ruinę. Nie przewidywała tak gwałtownego obrotu
sprawy. Miała nikłe szansę przetrwania tego kataklizmu.
Lepiej jednak dać się pogrzebać pod rumowiskiem ni\ ulec Masce. W końcu
lepiej zginąć w chwale, a Los dawał jej wybór drogi zagłady.
Rozdział XXIII
MCZARNIA
1
Kiedy siedział w celi w Shere Neck, męczyły go wspomnienia o labiryncie
Midian. Gdy zamykał oczy przed słońcem, sądził, \e nie zdoła ich znów otworzyć, by
dostrzec plątaninę labiryntu w liniach papilarnych palców i w \yłach na ramionach.
śyłach nie przewodzących ciepła. Wszystko to przypominało mu, jak Midian, o jego
hańbie.
Lori przerwała ten zaklęty krąg rozpaczy. Przyszła, nie \eby błagać, lecz \eby
\ądać, aby sam sobie przebaczył.
Teraz, znalazłszy się z powrotem w alejkach, gdzie narodził się jako potwór,
czuł, \e miłość Lori tchnęła weń \ycie, a sądził, \e \ycie się ju\ dla niego skończyło.
W tym pandemonium Boone potrzebował pocieszenia. Nocne Plemię nie
niszczyło, ot tak, po prostu, Midian. Członkowie Plemienia niszczyli ka\dy trop
wiodący do nich. Widział, jak wszędzie uwijali się, aby skończyć to, co zaczął bicz
Eigermana. Zbierali szczątki fragmenty swoich umarłych i rzucali je w płomienie, palili
ich łó\ka, ubranie, wszystko, co mogliby ze sobą zabrać.
Były to nie tylko przygotowania do ucieczki. Obserwował członków Plemienia
przybierających kształty, jakich nigdy przedtem nie dane mu było widzieć: rozwijali
skrzydła, rozprostowywali kończyny. Jednostki stawały się mnogością (człowiek -
gromadą); mnogość zmieniała się w jednostkę (trzech kochanków - w chmurę).
Wszędzie wokoło - ryty odejścia.
Ashbery, napięty, wcią\ trzymał się boku Boone a.
- DokÄ…d oni idÄ…?
- Spózniłem się - powiedział Boone. - Opuszczają Midian.
Pokrywa grobowca przed nimi odpadła i jakieś widmo uleciało w nocne niebo
jak rakieta.
- Pięknie - stwierdził Ashbery. - Czym oni są? Dlaczego nigdy ich nie
poznałem?
Boone potrząsnął głową. Jak\e miał opisywać Plemię takim, jakie było w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]