[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wojnie, czy w miłości.
Turańczyków należało sprowokować do ataku.
Cymmerianin rozciągnął się na skale szczeliny tak zręcznie, jakby był wężem kapłanów
Seta, i chwycił poręczny kamień wielkości łabędziego jaja.
Hej tam, turańskie psy! wykrzyknął. Czy macie dość odwagi, by stanąć twarzą w
twarz z prawdziwymi mężczyznami?! Czy też straciliście męskość, bo nie możecie już karmić
się odchodami sępów?!
Conan krzyczał dalej w podobnym tonie, dopóki Turańczycy nie zaczęli wystawiać głów
zza krzaków i patrzeć w kierunku skały. Sierżant przeklinał tych, którzy dali się wywabić i
pospieszył do przodu, by ich cofnąć. Z góry ze świstem pomknęła w dół strzała, trafiając go w
szyję. Wyrwał ją, pociągnąwszy za wystające pióro, ale po chwili zaczął się dławić, gdyż
krew napełniła mu gardło. Upadł w tył, kilka razy kopnął nogami piach i skonał.
A zatem było o jednego dowódcę mniej. Oby tak dalej. Może wkrótce nie będzie już
nikogo, kto powstrzymałby oblegających przed desperackimi atakami i mógłby nimi
dowodzić, kiedy Afghuli odeprą taki atak.
Odpowiedzią na śmierć sierżanta były przekleństwa i kilka strzał. Jeden z turańskich
łuczników od razu zademonstrował swoją głupotę, podchodząc zbyt blisko do szczeliny.
Obciążona kamieniem ręka Conana mignęła w powietrzu i strzeliła do przodu jak bat
poganiacza. Co prawda kamień nie leciał tak prosto, jakby wypuszczono go z procy, ale trafił
dostatecznie silnie, aby strzaskać nieszczęśnikowi żebra i wepchnie ich połamane końce w
serce. Któryś z Turańczyków przyskoczył do martwego łucznika, chcąc odciągnąć jego ciało
na tyły. Lojalność kosztowała go życie trzech Afghuli strzeliło równocześnie, dwóch
trafiło i żołnierz nie żył, zanim osunął się na ziemię obok towarzysza.
Z góry rozległ się śpiew Farada. Chcąc uczcić śmierć dzielnego przeciwnika, zaintonował
stary poemat Afghuli. Conan życzył zmarłemu łaski Mitry lub jakiegoś innego boga, któremu
nie jest obojętnej w jaki sposób ludzie umierają. Sobie zaś i swym ludziom życzył, był
Turanczycy albo zaatakowali, albo uciekli. To nie kończące się oczekiwanie było bardzo
męczące. Im szybciej dojdzie do wymiany cio4 sów w walce wręcz, tym lepiej.
Cymmerianin mrużył oczy i osłaniał je rękoma przed blaskiem słońca. Wypatrywał
kapitana, chcąc sprawdzić, jak dalece kontroluje poczynania swoich ludzi. Znalazł go szybko.
Dowódca Turańczyków był równie ruchliwy jak kamienny posąg. Muchy zwabione potem na
pokrytym bliznami i krwią torsie Conana cięły boleśnie, ale nie odważył się ich odpędzić,
bojąc się, że jakikolwiek ruch mógłby zdradzić jego pozycję.
W pewnym momencie Cymmerianin zauważył, że w turańskich szeregach coś się zaczyna
dziać. Odezwał się bęben, potem drugi. Obawiał się, że przybyły już posiłki, gdyż z tej strony,
z której odezwał się drugi bęben, wzbiły się pod niebo turańskie okrzyki wojenne. Bęben
zawarczał głośniej, a po chwili przyłączył się do niego róg. Conan zaklął, gdyż pojął, że
turański kapitan ma więcej rozsądku, niż można się było spodziewać. Najwyrazniej szykował
swych ludzi do ataku. Wyglądało na to, że zamierza najpierw uderzyć na łuczników, a
dopiero potem forsować wejście do szczeliny. Barbarzyńca nie mylił się.
Do jaskini Oka nie prowadziła żadna ścieżka ani schody. Pod stopami kobiet była tylko
naga ziemia, ubita tak mocno przez ostatnie trzy lata, że stała się twarda jak skała (Pani Mgieł
nie wątpiła, iż tysiące stóp deptały tę ziemię od tysięcy lat). Tunel prowadzący do pieczary
był tak niski, że włosy dwóch Panien dotykały sklepienia. Pył okrył ich warkocze, a małe
kamyki, kości nietoperzy i resztki innych mieszkańców jaskini z trzaskiem kruszyły się w
ciemnościach. Zwiatło nie docierało do tunelu dalej niż za wejście. Nie zapalono jednak
pochodni. Kobiety przechodziły tędy już wiele razy, więc znały drogę doskonale. Poza tym
nic nie mogło ich zaskoczyć, kiedy przed nimi szła magia Władczyni. Tylko oczy
czarodziejki przesyłały pamięci obrazy płaskorzezb na ścianach. Ktoś nie wtajemniczony
sądziłby, że to dziwne twory drążącej skałę wody. Jedynie Pani Mgieł ogłądała je niegdyś w
pełnym świetle i wiedziała, iż są dziełem istot o wprawnych dłoniach, które mieszkały w tej i
innych jaskiniach gór Kezankian, kiedy ludzie zakładali Atlantis. Kull Atlantis była to
nazwa wywołująca wspomnienia z czasów niewiarygodnie odległych. Ale kiedy rzezby
nabierały kształtu, najdalsi przodkowie Kull nie ujrzeli jeszcze światła dnia.
Lodowate tchnienie jaskini nie oddziaływało na Panią Mgieł, choć była niemal naga.
Jednak świadomość ciężaru lat, przygniatająca ją w tej chwili, przyprawiła czarodziejkę o
dreszcze, których nie może uspokoić ani miejsce przy ogniu, ani puchar grzanego wina. Nie
zgarbiła się jednak ani nie złamała kroku.
Tymczasem pięć kobiet wyszło z ciemności na światło Oka. Miało ono szkarłatną barwę,
nieco odmienną od koloru pucharu, tak jak dwa rubiny różnią się między sobą. Wylewało się
do góry, jakby było płynem wydostającym się z otworu pośrodku komnaty długiej na
trzydzieści kroków. Sam otwór był szeroki na połowę wzrostu mężczyzny, a skała wokół
brzegu została wytarta do tego stopnia, że osiągnęła śliską gładkość szkła. Kobiety
pomaszerowały prosto do krawędzi.
Władczyni uniosła rękę i Panny stanęły, a potem ustawiły się po dwie po obu stronach
otworu. Umieszczony w sakwie puchar zawisł nad otworem, a przykrywka cicho brzęknęła.
Czyżby to, co znajdowało się wewnątrz Oka, przyzywało to, co znajdowało się w pucharze?
Pani Mgieł była świadoma, że w tym miejscu można szczególnie łatwo wyobrazić sobie
dzwięki, których nie słyszy ucho, i widoki, których nie dostrzega oko.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]