[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jeszcze więcej. Wuj bardzo mnie lubił i mimo jego alkoholizmu w ogóle się go nie bałam.
Nigdy nie zwrócił się do mnie: Gabrysia , zawsze nazywał mnie Gabryśką .
Po aktach poniżenia, gdy ujawniała się cała moja niemoc, dusiłam w sobie potężny bunt,
a w moim wnętrzu kipiały nienawiść, złość i agresja. Rosłam, a wraz ze mną rosły te
odczucia. Nie miałam jak ich z siebie wyrzucić. Kojąco działał na mnie świat zewnętrzny,
dlatego ciągle wymykałam się z domu. Miałam wielką potrzebę kochania i bycia kochaną.
Miłość przelałam na koleżanki. Bardzo się do nich przywiązywałam. Było kilka dziewczyn
nierozerwalnie złączonych ze mną tajemnicami, zainteresowaniami, podobnymi
marzeniami. Jeśli spacery, to tylko pod rękę lub za rękę. Dziś myślę sobie, jak to dobrze, że
o homoseksualizmie nie mówiło się wtedy wiele, bo koledzy i sąsiedzi nie zostawiliby na
nas suchej nitki. Przytulania, całusy, głas kanie po włosach, poprawianie sobie nawzajem
kołnierzyków - to były dowody naszej przyjazni i dziewczęcego zainteresowania. Po
lekcjach stałyśmy na rozstajach dróg i rozmawiałyśmy godzinami, istne papużki
nierozłączki. Na pożegnanie ściskałyśmy się czule. Wpisywałyśmy sobie aforyzmy do
pamiętników. One zapraszały mnie na urodziny, ja nie mogłam zaprosić nikogo na żadną
okazję. Matka nigdy czegoś takiego nie zaproponowała, a ja byłam tak zalękniona, że nawet
nie umiałam sobie wyobrazić, jak wypowiadam głośno marzenie czy opinię.
W naszym domu tylko się spało i jadło. Dzieci nie miały głosu, nie miały prawa do
pragnień, kaprysów, gorszych dni. Zresztą żyliśmy ubogo, w ciasnocie. Największy pokój
był wprost za stawiony łóżkami. Dziadkowie kupili dom z możliwością adaptacji poddasza.
Gdyby ojciec nie przepijał zarobków, mógłby to zrobić. My wciąż marzyliśmy o własnych
pokojach, o większej intymności, o swoich kącikach. Poddasze w końcu zamieniło się
w pokoje mieszkalne, ale wiele lat pózniej, kiedy właściwie rozchodziliśmy się
w dorosłość.
Moje wiosenne urodziny przypadały w połowie miesiąca, w dzień wypłaty ojca. Nie
był to rados ny dzień, zwykle przepłakiwałam go w samotności. Nie oczekiwałam
prezentów ani przyjęcia dla koleżanek. Chciałam tylko być najważniejsza, żeby wszyscy
bez wyjątku byli dla mnie mili. Nawet jeśli ktoś wspomniał, że mam urodziny, nie
oznaczało to, że nie zostanę skrzyczana, boleśnie pchnięta. Było mi niewyobrażalnie
smutno, czułam się odrzucona i niekochana. Tak samo było jesienią w imieniny. Czy mógł
to być dla dziecka szczęśliwy dzień, gdy za oknem zimno, a matka wyganiała je wtedy na
dwór? Tak oto rok po roku utwierdzałam się w przekonaniu, że nikt w domu mnie nie
kocha.
Raz jeden ojciec podarował mi coś na urodziny - komplet damskich chusteczek do nosa.
Był lekko podpity i miał dziwnie dobry humor. Wówczas nie były popularne chusteczki
higieniczne, używało się batystowych, które ciągle trzeba było prać. Męskie były
największe, miały deseń w kratkę lub prążki. Damskie były w kwiatki lub kratkę, ale
weselszą, drobniejszą. Dziecięce były z postaciami z bajek, w kwiatki, baloniki, motylki.
Były śliczne. Dostałam damskie, nie dziecięce. Ten prezent spowodował, że na chwilę
stałam się ważna. Byłam taka szczęśliwa. W samotności rozerwałam przezroczystą folię
opakowania i wyjmowałam powoli chusteczkę po chusteczce. Było ich sześć. Rozkładałam
je na łóżku, każda była inna, w wesołych kolorach. Jasnoniebieska i ciemnoniebieska,
zielona, różowa, żółta i fioletowa, plus krateczka na białym tle. Pachniały nowością i były
tylko moje. Składałam je i rozkładam wiele razy. %7łal było mi ich użyć. Tylko ten jeden raz
miałam takie urodziny, innych nie pamiętam.
Fajnymi dniami były mikołajki. Rano przy naszych łóżkach stały buty wypełnione
cukierkami, orzechami i owocami. Dom pachniał pomarańczami - szczęśliwy zapach,
namiastka bezpieczeństwa.
Na święta często wyjeżdżałam do ciotki Marty, ale w domu też mieliśmy choinkę.
Zawsze była żywa, na niej woskowe świeczki. Uwielbiałam zawieszać papierowe ozdoby,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]