[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i spokojnie oznajmiłem:  Jeżeli myślisz, że w lufie nie ma naboju, to się grubo
mylisz. Wystarczy, że nacisnę lekko spust i rozwalę ci łeb.
Drgnął, wygiął kark, usiłując cofnąć głowę, a zza knebla doszły mnie jakieś
stłumione odgłosy.
113
 Spokojnie  radziłem  tylko spokojnie, a nic ci się nie stanie.
Widziałem, jak napina mięśnie ramion, żeby zbadać siłę sznura krępującego
nadgarstki, które związałem mu na plecach. Kiedy przestał się mocować, oświad-
czyłem:
 Zabieram się stąd, a ty mi w tym pomożesz. Możesz to zrobić dobrowolnie
albo pod przymusem, wybieraj. Muszę cię tylko ostrzec, że jeden błędny ruch
z twojej strony może kosztować cię życie. Będziesz moją tarczą i jeśli zacznie się
strzelanina, najprawdopodobniej właśnie ty zatrzymasz sobą jakąś kulkę.
Nie czekałem, by sprawdzić jego reakcję, była w końcu bez znaczenia. Wzią-
łem płaszcz, kapelusz, ubrałem się i sprawdziłem, czy w kieszeniach jest wszyst-
ko, co trzeba. Pózniej oblałem watolinę alkoholem. Wylałem na nią tyle wódy, że
pokój zaczął cuchnąć jak gorzelnia.
Wróciłem do Nalanej Gęby i rozciąłem mu pęta na kostkach.
 Wstawaj. Tylko powoli.
Podnosił się niepewnie, bo krępowały go więzy na rękach. Wreszcie stanął
i stał bezwolnie, wpatrując się we mnie. Jego oczy były puste, nic nie umiałem
z nich wyczytać. Uniosłem lufę pistoletu.
 Idz  powiedziałem.  Zatrzymaj się metr przed drzwiami. Ale raczej
w nie nie kop, bo skutki będą fatalne. Dla ciebie.
Posłusznie wypełnił rozkaz. Wziąłem jego marynarkę i narzuciłem mu ją na
ramiona tak, że po bokach zwisały puste rękawy. Wyjąwszy brak rąk i knebel
w ustach, wyglądał zupełnie normalnie, a przynajmniej na tyle normalnie, by
z chwilą, gdy otworzą się drzwi, dać mi ułamek sekundy przewagi. Sztuka po-
lega na tym, żeby przeciwnika zaskoczyć, a gdy przystąpię do działania, strażnik
będzie miał na co patrzeć.
Zapaliłem zapałkę i upuściłem ją na kupkę watoliny. Buchnął nikły, błękit-
nawy płomyk, który się szybko rozprzestrzeniał. Fakt, nie był to duży pożar,
ale w tych warunkach lepszego nie umiałem zorganizować. Nie spuszczałem zeń
oczu, dopóki nie ujrzałem dziarskich, żółtych języków ognia. Wtedy nacisnąłem
dzwonek, którym Nalana Gęba sygnalizował zwykle, że chce już wyjść z sypialni.
Gdy szczęknął zamek, czaiłem się tuż za Nalaną Gębą. Szturchałem go od
czasu do czasu lufą pistoletu, bo nie chciałem, by zapomniał, w jakim znajdu-
je się położeniu. Drzwi otworzyły się. Grzmotnąłem go w kręgosłup pistoletem,
wypchnąłem z pokoju i wrzasnąłem donośnie:
 Pożar! Pali się!
Nalana Gęba zatoczył się na korytarzu, a ja schowałem się błyskawicznie tuż
za nim. Nad jego ramieniem dostrzegłem zdumioną minę strażnika. Facet miał
zwolnione reakcje. Trzymał w łapie jakąś broń, ale gdy ujrzał w sypialni migotli-
wą poświatę ognia, gdy zobaczył, że w jego stronę kuśtyka Nalana Gęba, zaczął
się trząść ze strachu. Wraz z otwarciem drzwi do pokoju wpadł silny podmuch
powietrza i ogień rozbuchał się na dobre. Nie sądzę, by strażnik mnie w ogóle
114
zauważył.
Jeszcze raz pchnąłem Nalaną Gębę tak, że wpadł na strażnika, po czym oby-
dwaj znalezli się na podłodze w kotłowaninie rąk i nóg. Wypaliła czyjaś broń, ktoś
krzyknął; z całą pewnością strażnik, bo Nalana Gęba miał w ustach knebel.
Przeskoczyłem splątane ciała i z odbezpieczonym pistoletem w garści runąłem
w korytarz. Korytarz był wykładany boazerią. Po obu stronach znajdowały się ja-
kieś drzwi, ale nie zwracałem na nie uwagi. Dotarłem na podest schodów. Jedne
prowadziły w górę, drugie w dół. Ruszyłem w górę. Tak, w górę, w tej sprawie de-
cyzję podjąłem już minionego wieczoru. Dziwna rzecz, ale ludzie, którzy uciekają
z jakiegoś budynku, biegną zawsze na parter, dlatego na ogół zostają schwytani.
Przypuszczam, że postępują tak instynktownie, jednak tam, gdzie byłem szkolony,
uczyniono wszystko, żeby instynkt ten wykorzenić.
Piętro nie wyglądało już tak elegancko i świeciło nagimi ścianami. Domyśli-
łem się, że to zaplecze dla służby. Musiałem więc wystrzegać się Taafego, o ile Ta-
afe  w co wątpiłem  był rzeczywiście tego rodzaju służącym. Poruszałem się
szybko, usiłując nie robić hałasu. Z dołu dobiegały mnie coraz głośniejsze krzyki.
Przebywanie na korytarzu stawało się z każdą chwilą bardziej niebezpieczne, za-
tem wyciągnąłem przed siebie pistolet i wpadłem do najbliższego pomieszczenia.
Dzięki Bogu, na nikogo się tam nie nadziałem. Ledwo zamknąłem za sobą
drzwi, usłyszałem czyjeś ciężkie tupanie. Zasunąłem zasuwkę i podszedłem do
okna. Stwierdziłem, że znajduję się z drugiej strony domu, i że dziedziniec mam
za plecami. Pierwszy raz zobaczyłem otaczający mnie krajobraz. Widok był miły:
bezkresne pola, łaty leśnego zagajnika, a w oddali niebieskozielone góry. W od-
ległości kilkuset metrów od domu szosą pędził samochód. Tam czekała wolność.
Od ponad półtora roku nie widziałem niczego prócz kamiennych ścian, a mój
wzrok biegł ledwie na kilka metrów przed siebie. Rzut oka na wiejski krajobraz
sprawił, że gardło mi się ścisnęło, a serce zaczęło walić jak młotem. %7łe chmury
stały nisko? %7łe nagłe uderzenie wiatru bryznęło w szybę kroplami deszczu? To
nie miało żadnego znaczenia. Tam, na zewnątrz, znajdę się znów na swobodzie
i nikt nie był w stanie mi przeszkodzić.
Wróciłem pod drzwi i chwilę nasłuchiwałem. Na dole panował drobny chaos
i sądząc po odgłosach, wywołany przeze mnie pożar wymknął się im spod kon-
troli. Odsunąłem zasuwę i ociupinkę uchyliłem drzwi.
 Pieprzyć ogień!  darł się Nalana Gęba.  Chcę mieć Reardena! Taafe,
na dół do głównego wejścia! Dillon, ty obstawisz tylne wejście, jasne? Reszta
przeszukuje dom.
 Na górze go nie ma. Dopiero co tam byłem  odezwał się jakiś niski głos.
 Dobra  rzucił niecierpliwie Nalana Gęba.  Zostaje parter. Taafe był na
dole i nikogo nie widział. Ruszać się! Szybko!
 O Matko Przenajświętsza!  zawołał ktoś inny.  Spójrzcie tylko! Cha-
Å‚upa nam siÄ™ sfajczy!
115
 Niech się sfajczy! I tak nic tu po nas, jak nie złapiemy Reardena!
Wyszedłem na korytarz i szybkim krokiem oddaliłem się od głównych scho-
dów. Skręciłem za róg i znalazłem się przed kuchennymi. Zbiegłem spiesznie na
dół, chcąc znalezć się na parterze, zanim myśliwi rozbiegną się po całym domu.
Udało się. Prawie. Wejście było otwarte na oścież, tyle że stał w nim jakiś facet.
To musiał być Dillon.
Na szczęście nie patrzył w moją stronę. Gdy schodziłem po schodach, gapił
się w szeroki korytarz prowadzący do frontowych drzwi domu. Wślizgnąłem się
w boczne przejście i zszedłem mu z pola widzenia. Tu odetchnąłem. Bezgłośnie.
Z Dillonem bym chyba wygrał, ale nie bez hałasu, a hałas sprowadziłby mi na
głowę całą resztę.
Pierwsze drzwi, które otworzyłem, odsłoniły przede mną schowek na szczotki.
Do niczego, bo nie miał okna. Za to drugie wiodły do niezle zaopatrzonej spiżar-
ni z oknem o pionowo przesuwanych skrzydłach. Delikatnie zamknąłem drzwi
i spróbowałem to okno otworzyć. Najwyrazniej od lat nikt tego nie robił, bo po- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright © 2016 Moje życie zaczęło siÄ™ w dniu, gdy ciÄ™ spotkaÅ‚em.
    Design: Solitaire