[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Masz bujnÄ… wyobrazniÄ™, MikÄ™.
- Szlag by to trafił! - W głosie McGilla brzmiało oburzenie. -
Napijmy siÄ™ jeszcze piwa.
- Moja kolejka. - Ballard wstał i podszedł do baru. Kiedy wrócił,
powiedział: - A więc staruszek nie żyje. - Pokręcił głową. - Wiesz,
Mikę, dotknęło mnie to bardziej, niż mogłem przypuszczać.
McGill nalał piwo do szklanek.
- Wnosząc z tego, co o nim opowiadałeś, dziwię się, że cokol-
wiek czujesz.
- Tak, był z niego kłótliwy, stary złośnik, uparty i zacietrzewio-
ny, ale miał w sobie coś... - Ballard zawahał się. - Sam nie wiem.
- Co siÄ™ teraz stanie z macierzystÄ… firmÄ…... no, jak siÄ™ to nazywa?
- Ballard Holdings.
- Co się więc stanie z Ballard Holdings po śmierci starego?
Będzie do wzięcia?
- Nie sądzę. Dziadek ustanowił jakiś trust, czy coś w tym rodza-
ju. Nigdy się tym za bardzo nie interesowałem, bo wiedziałem, że
i tak nie odegram w nim żadnej roli. Przypuszczam, że wszystko
zostanie po staremu, to znaczy z wujami Bertem, Steve'em i Edem
kierującymi sprawami tak, jak to miało miejsce dotychczas. To zna-
czy kiepsko.
- W takim razie nie rozumiem, dlaczego godzÄ… siÄ™ na to akcjo-
nariusze?
- Oni nie mają nic do gadania. Wcale nie potrzebujesz mieć 51%
udziałów, by kontrolować firmę. Wystarczy 30%, jeżeli pozostałe
akcje są podzielone na małe pakiety, a twoi prawnicy i księgowi są
dość sprytni. - Ballard wzruszył ramionami. - W każdym razie
akcjonariusze nie są zbyt nieszczęśliwi. Wszystkie koncerny Ballar-
da przynoszą zyski, a ludzi, którzy obecnie wkupują się do nich,
nie obchodzi wcale, w jaki sposób są one osiągane.
- Tak - powiedział z roztargnieniem McGill. Te sprawy nie inte-
resowały go specjalnie. Pochylił się i zaproponował: - Opracujmy
jakÄ…Å› strategiÄ™.
- Co masz na myśli?
- Zastanawiałem się, jakimi kategoriami myśli Harrison. Jest
wyjątkowo logicznym facetem, co działa na naszą korzyść. Mam
jutro składać zeznania dotyczące spotkania z dyrekcją kopalni. Dla-
czego właśnie ja?
- Harrison pytał cię, czy uczestniczyłeś w całym zebraniu,
a przecież tak było. Wybrał cię, ponieważ siedziałeś już na ławie
świadków, po co miał więc tracić czas na wzywanie kogoś innego.
Przynajmniej tak mi siÄ™ wydaje.
McGill wyglądał na zadowolonego.
- Też tak to widzę. Harrison uprzedził, że będzie przyjmował
zeznania w porzÄ…dku chronologicznym i egzekwuje to konsekwen-
tnie. No, ale co stało się pózniej?
- Spotkaliśmy się z radą miejską.
- I o co zapyta mnie Harrison?
- Czy uczestniczyłeś także w tym spotkaniu, a ty będziesz mu-
siał przyznać, że nie, gdyż wyszedłeś w połowie. No i co?
- Chcę więc podsunąć mu kolejnego świadka, a wiedząc, jak
pracuje umysł Harrisona, sądzę, że potrafię nim pokierować.
- Kogo masz na myśli?
- Turiego Bucka - oznajmił McGill. - Chcę, by historia Hukaho-
ronui znalazła się w aktach, żeby wbić to ludziom do głów. Chcę,
by została zaprotokołowana zwyczajna głupota tej cholernej rady
miejskiej.
Ballard spoglądał w zamyśleniu na szklankę.
- Wolałbym nie wrabiać w to Turiego. To może go zaboleć.
- On już się zdecydował. Zgłosił się na ochotnika w charakterze
świadka. Zatrzymał się u swojej siostry, tutaj, w Christchurch.
Wpadniemy po niego jutro rano.
- W porzÄ…dku.
- Posłuchaj, Ian. Turi jest starym człowiekiem i może się pogubić
w ogniu krzyżowych pytań wrogo nastawionych ludzi. Musimy
więc mieć pewność, że zostaną postawione właściwe pytania i we
właściwej kolejności. Trzeba tak gruntownie zabezpieczyć teren, by
nikt, ani Lyall, ani Rickman, nie znalezli luki.
- Wobec tego przygotuję listę pytań dla Rickmana.
McGill skierował wzrok ku niebu.
- Czy nie możesz wbić sobie do durnego łba, że Rickman, jeśli
dorwie siÄ™ do Turiego, zrobi to tendencyjnie.
Ballard rzucił ostro:
- Przecież reprezentuje mnie i musi zastosować się do moich
instrukcji.
- A jeśli tego nie zrobi?
- A jeśli nie, to przyznam ci rację. Dzięki temu będę miał wolną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]