[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zastrzeżenia. Wyprawa nie jest sprzeczna z instrukcją królewską, na którą się powoływałem.
Ale Kolumb dojrzał wyraz jego oczu, nim notariusz zdążył je przesłonić powiekami.
Były niemal żółte, jak u rozwścieczonego kozła.
Wstał.
- A więc wszyscy senores akceptują wyprawę? Teraz zgodzili się już jednogłośnie.
*
W toldilli na  Santiago de Palos bracia de Porras znowu gościli kapitana Tristana.
Tristan w skupieniu kruszył zielony wosk, zamykający otwór wysmukłej szyjki gąsiorka z
winem.
Dopiero po spełnieniu trzeciej z rzędu kolejki notariusz rzucił od niechcenia:
- Idziecie na tę wyprawę? Tristan odjął na chwilę krużę od ust.
- Nie tylko ode mnie to zależy - powiedział - ale plan admirała podoba się wszystkim.
Porwać wodzów spośród własnych wojsk. Niezły koncept.
- Niezły - skrzywił się notariusz - wodzowie zostaną porwani, plemiona uderzą w
pokorę. My zaś pozostaniemy w tym zgniłym kraju aż do samej śmierci.
- Dlaczego tak sÄ…dzicie?
- To przecież oczywiste. Nie słyszeliście nigdy o próbach spisku przeciw ich
królewskim mościom? Korona nęci. Choćby przyszło panować tylko nad dzikusami.
Tristan zamyślił się. Swego czasu głośno było o wypadkach pięćsetnego roku na
Hispanioli. I różnie osądzano rolę, jaką Kolumb w nich odegrał. Kto wie, jaki byłby dalszy
bieg wydarzeń, gdyby nie przybycie sędziego-gubernatora Bobadilli, który działając z mocy
królewskich pełnomocnictw odesłał Kolumba w żelazach do Kadyksu. Niektórzy twierdzili
nawet, że Kolumb wspólnie ze swym bratem organizował wtedy wśród Indiosów wojsko,
zamierzając go użyć do przeciwstawienia się potędze hiszpańskiej. Czyż teraz nie mogło się
to powtórzyć?
- Tak sÄ…dzicie? - bÄ…knÄ…Å‚.
- Komu spieszno z hołdem, gdy wzrośnie w siłę na tyle, by samemu hołdów od innych
żądać? - cedził powoli notariusz.
Tristan nalał sobie wina i wypił je duszkiem.
- Jeśli wyprawa osiągnie zamierzony skutek, nie oglądać żadnemu z nas Kastylii -
podjÄ…Å‚ znowu notariusz.
- Jeśli dozna niepowodzenia, całej armadzie grozi rychła zagłada - Tristan podniósł
głowę - czyż nie tak, mości notarze?
- Być może. Nie życzę bynajmniej wyprawie klęski - zastrzegł się pospiesznie.
- Ale nie życzycie jej również sukcesu?
- Pragnę, by wszyscy wrócili zdrowo i cało.
- Nie przyprowadzając jednak wodzów?
- W każdym razie Kibiana. W naszym interesie leży, żeby Kolumb - po raz pierwszy
w ciągu tej rozmowy wymienił nazwisko admirała - nie miał go w swoich rękach.
- W czyim interesie?
- Nas wszystkich. Tych, którzy pragną wrócić na ziemię ojczystą. I tego, kto ma
doprowadzić do niej armadę.
Tristan nie odpowiedział. Sprawa przestała być jasna. Stało się to, czego obawiał się
notariusz. Nadwątloną pozycję Kolumba umocnił już sam plan wyprawy. Cóż dopiero, jeśli
uwieńczy ją powodzenie.
WSZYSTKO NA JEDN KART
Mendez czynił gorączkowe przygotowania do wyprawy. Dobierał broń, kompletował
oddział, omawiał z Escobarem trasę przemarszu. Najważniejsze było znalezienie brodu na
Veragui. Mendez zapamiętał miejsce, gdzie bura ławica piasku wyłaniała się spod wody i
gdzie Indianie prowadzili kanoe ze szczególną ostrożnością, badając wiosłami głębokość
rzeki. Było to mniej więcej w połowie drogi między brzegiem morza a wsią Kibiana. Powoli
ustalał się plan marszu. Począwszy od polany, na której przed dwoma dniami obozował
oddział Ku-ceiba-paity, pójdą na przełaj w kierunku rzeki, a więc przypuszczalnym szlakiem
Indian.
Mendez postanowił wrócić na statek, by dopilnować wydawania broni. Na brzegu
spotkał Quintarra. Uśmiechnął się doń z sympatią.
- Gotujecie się do wyprawy? - spytał odwiązując czółno. Quintarro spuścił oczy.
- Wolałbym nie iść - powiedział cicho.
- Wy? - Mendez był niemile zdziwiony.. - Dlaczego? Wiem, że odwagi wam nie brak.
- Nie w tym rzecz, kontadorze. Oczywiście na rozkaz - pójdę. Ale szczerze mówiąc,
nie po myśli mi to wszystko.
- Dlaczego? - powtórzył Mendez.
- Widzicie... Pragnę tu osiąść na stale. Sprowadzić rodzinę. Indiosi będą nam
sąsiadami o miedzę. Nie chciałbym z nimi walczyć, nachodzić ich wsi, pętać ich wodzów.
Taka rzecz długo tkwi w pamięci.
- Nie będę was niewolić - rzekł krótko Mendez. - Zostańcie!
Długo jeszcze wspomnienie słów Quintarra nie dawało mu spokoju. Sąsiedzi? Nigdy
nie myślał w ten sposób o Indiosach. Prawda, gdyby nie było mordów, grabieży, niewolenia
kobiet, może nie powstaliby przeciw chrześcijanom. Gdyby! %7ładna moc nie zdoła zmienić
tego, co się stało. Mendez przecie miał też pozostać w Betleem. Był jednak żołnierzem i
spełniał swój obowiązek. Teraz, gdy wybuchła wojna, poddał się jej prawom.
Pod wieczór ustawił ludzi na skraju osiedla. Adelantado miał przybyć tuż przed
wymarszem. Donowie i mossenos - również jeszcze nie nadeszli. Pewno gdzieś w zaciszu
dopijali ostatnich kruż. Mendez przechadzał się wzdłuż szeregu, sprawdzając z całą
skrupulatnością broń i ekwipunek. Ten ostatni przegląd okazał się potrzebny. U jednego z
żołnierzy kurek w arkebuzie nie chodził, innemu znów nie chciało się dzwigać forkietu. Torba
przytroczona do aguchetty opasującej półpancerz Garcii wydała się Mendezowi dziwnie
wiotka.
- Zabraliście prochy i kule?
- Jakże by nie.
Sprawdził. Garść prochu i ani kawałka ołowiu.
- Co to ma znaczyć? Powiadałem przecież wyraznie: na pięć strzałów.
Garcia opuścił głowę i odszedł bez słowa ku zbrojowni.
 Aupy - Mendez patrzył w ślad za nim - oto co miał na myśli. I na pewno nie tylko on
jeden .
Wreszcie nadciÄ…gnÄ…Å‚ adelantado w otoczeniu hidalgos. Ich rozognione twarze
świadczyły, że musieli tęgo łyknąć na odchodnym. Zapadał zmrok. Odblask ognisk pełgał po
słomianych ścianach. Nocne ronty odmaszerowały na swe posterunki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright © 2016 Moje życie zaczęło siÄ™ w dniu, gdy ciÄ™ spotkaÅ‚em.
    Design: Solitaire