[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przecie\ ka\dą linię, ka\de pociągnięcie pędzla& Miał uczucie, jak gdyby krew jego w jednej
chwili zakrzepła w lód. Jego obraz! Co to ma znaczyć? Czemu się zmienił? Hallward odwrócił
się i wzrokiem człowieka złamanego spojrzał na Doriana. Usta mu dr\ały, zaschły język nie
zdołał się poruszyć. Rękę przesunął po czole. Mokre było od lepkiego potu.
Młody człowiek, wsparty o gzyms kominka, obserwował go z tą dziwną uwagą, z jaką zwykło
się obserwować grę wielkiego aktora. Twarz jego nie wyra\ała ani prawdziwego cierpienia, ani
prawdziwej radości. Jedynie wytę\oną uwagę obserwatora z lekką domieszką triumfu w
oczach. Wyjął kwiat z butonierki i wchłaniał jego woń lub udawał, \e ją wchłania.
Co to ma znaczyć? wykrztusił wreszcie Hallward. Głos jego brzmiał tak ostro, \e jemu
samemu wydał się obcy.
Przed laty, kiedy byłem młodym chłopcem mówił Dorian Gray, mnąc kwiat, którym się
bawił spotkałem ciebie; pochlebiałeś mi i nauczyłeś być pró\nym z powodu mej piękności.
Pewnego dnia przedstawiłeś mi jednego ze swych znajomych, a ten mi wyjaśnił, jaką cudowną
rzeczą jest młodość. Właśnie wtedy wykończyłeś mój portret, który był dla mnie objawieniem,
jaką cudowną rzeczą jest piękność. W chwili szału, którego dziś jeszcze ani nie \ałuję, ani nie
błogosławię, wyraziłem \yczenie, ty nazwałbyś je mo\e modlitwą&
O przypominam sobie! Jak\e dokładnie sobie przypominam. Ale nie! To niepodobieństwo!
Pokój musi być wilgotny. Pleśń zniszczyła płótno. Farby, których u\ywałem, mają widać w sobie
jakieś przeklęte trucizny. To niemo\liwe, powiadam ci!
Co niemo\liwe? zapytał szeptem Dorian. Podszedł ku oknu i przycisnął czoło do zimnej
zamglonej szyby.
Powiedziałeś, \eś ty sam zniszczył obraz.
To nieprawda! On zniszczył mnie!
Nie wierzę, aby to był portret malowany przeze mnie.
Nie mo\esz poznać swego ideału? gorzko rzekł Dorian.
Mój ideał, jak go nazywasz&
Jak ty go nazwałeś!
Tak, ale wówczas nie było w nim nic złego, nic nikczemnego. Byłeś dla mnie ideałem,
jakiego nie spotkam ju\ nigdy. Ale to jest twarz satyra.
To jest oblicze mojej duszy.
Bo\e, i có\ ja ubóstwiałem! Z tego obrazu patrzą oczy szatana!
Bazyli, ka\dy z nas nosi w sobie niebo i piekło! krzyknął Dorian z dzikim gestem
rozpaczy.
Hallward znów się zwrócił do portretu i wlepił w niego oczy.
Bo\e wielki, jeśli to prawda wyszeptał i jeśli ty to zrobiłeś ze swego \ycia, musisz
być znacznie gorszy, ni\ przypuszczać mogą najgorsi twoi wrogowie.
Podniósł świecę i bardzo uwa\nie począł się przyglądać portretowi. Powierzchnia płótna
wydawała się zupełnie nie uszkodzona. Ta okropna zgnilizna musiała więc pochodzić z
wewnątrz. Wskutek dziwnego pobudzenia wewnętrznego \ycia trąd grzechu stopniowo trawił
obraz. Rozkład trupa w wilgotnym grobie nie mógł być równie straszny.
Ręka malarza dr\ała tak gwałtownie, \e świeca wypadła na ziemię z lichtarza, migocąc
niepewnym blaskiem. Zdeptał ją. Następnie padł na chwiejne krzesło koło stołu i ukrył
zmienioną twarz w dłoniach.
Bo\e wielki, jaka\ to nauka, jaka straszna nauka!
Nie usłyszał \adnej odpowiedzi, tylko łkanie Doriana, który ciągle jeszcze stał przy oknie.
Dorianie, módl się, módl się szepnął. Jak nas to uczono w młodości?& Nie wódz
nas na pokuszenie& odpuść nam nasze winy& zmyj grzechy nasze. Módlmy się razem.
Modlitwa dyktowana przez twą pychę została wysłuchana. Modlitwa twej skruchy równie\
będzie wysłuchana. Zbyt cię ubóstwiałem. Jestem teraz ukarany. I ty zbyt ubóstwiałeś siebie.
Jesteśmy obaj ukarani.
Dorian Gray odwrócił się powoli i spojrzał nań oczami pociemniałymi od łez.
Za pózno, Bazyli wykrztusił.
Dorianie, nigdy nie jest za pózno. Uklęknijmy i spróbujmy sobie przypomnieć jakąś
modlitwę. Wszak Pismo mówi: A choćby grzechy twe były jak szkarłat, ja je obmyję, \e nad
śnieg bielsze będą.
SÅ‚owa te nie majÄ… ju\ dla mnie \adnego znaczenia.
Cicho, nie mów w ten sposób. Dość złego popełniłeś ju\ w \yciu. Bo\e wielki! Czy\ nie
widzisz, jak ten przeklęty stwór kpi z nas?
Dorian spojrzał na obraz i nagle uczuł niepohamowaną nienawiść do Bazylego, jak gdyby ten
portret na płótnie podszeptywał mu ją swymi szyderczo wykrzywionymi ustami. Opanowała go
szalona wściekłość ściganego zwierzęcia i nienawiść do tego, który wcią\ nieruchomy siedział
przy stole nienawiść tak silna, jakiej nie odczuwał nigdy w \yciu. Jak oszalały rozejrzał się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]