[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niewyrazny obraz Rebeki haftującej poduszki w salonie jego wiejskiej posiadłości, do
której wracał po wizytach w Londynie. - Po prostu będziemy szczęśliwi, to oczywiste.
- Ach, oczywiste. I małżeństwo pozwoli ci zakończyć naszą... finansową umowę? -
podsunęła mu to określenie.
- Och, tak. - Edelston poczerwieniał. - Cordelio, żałuję, że konieczność mnie zmusiła
do... korzystania z twojej szczodrości...
Cordelia, słysząc jego słowa, wysoko uniosła jedną brew, a wargi wykrzywił sceptyczny
uśmieszek, lecz kiwnęła głową, zachęcając Edelstona, by mówił dalej.
- .. .z zadowoleniem stwierdzam, że nie muszę więcej tego robić. Sir Henry Tremaine
okazał się doprawdy bardzo hojny, jeśli chodzi o kontrakt ślubny.
- Wszystko zostanie ci wybaczone i zapomniane...
Choć Edelston przez jakiś czas bezczelnie ją szantażował, Cordelia nie kłamała, mówiąc
o wybaczeniu. Rozumiała zuchwałość, która go do tego pchnęła. Tony skorzystał z
okazji. Chcąc dać sobie radę w życiu, tak właśnie trzeba postępować. Jeżeli Cordelia
miała w ogóle jakąś życiową dewizę, to właśnie tę. Co prawda cały ten epizod złościł ją i
czuła do Tony'ego niechęć, lecz obecnie, gdy sprawa zbliżała się ku końcowi, uznała
gniew za zbędną stratę energii. W sumie teraz Edelston ją bawił.
- ...gdy tylko zwrócisz mi medalion - dodała, muskając dłonią w rękawiczce jego biodra.
- Przyznam, że brakowało mi ciebie Tony... - szepnęła.
- Ehm... - Edelston poczerwieniał, ku jej rozbawieniu, lecz zdołał się opanować i sięgnął
w zanadrze.
Kieszeń była pusta.
Przeszukał dokładnie wszystkie jej zakamarki. Bez skutku.
- Był tutaj, przysięgam ci. Nigdy go nie wyjmowałem! Musi gdzieś się znajdować! -
mamrotał desperacko.
Cordelia zesztywniała, a potem zmierzyła go długim, groznym spojrzeniem. Edelston już
wielokrotnie czuł na sobie ten pozornie pozbawiony wszelkiego wyrazu wzrok i zawsze
przejmował go wówczas strach, którego przyczyn sam nie potrafił w pełni zrozumieć.
Wyglądała wtedy na bezduszną, zdolną do wszystkiego osobę.
Pospiesznie obszukał pozostałe schowki, obejrzał nawet ziemię wokół ławki, choć
wiedział, że to bez sensu, bo przez cały czas medalion był schowany w tym samym
miejscu. Wreszcie zrezygnował i z niedowierzaniem zacisnął powieki. Klejnot zniknął
jak kamfora.
Słysząc odgłos kroków, oboje jednocześnie podnieśli głowy i zwrócili je w tym samym
kierunku. Zbliżał się kamerdyner Gilroy, zaczerwieniony i wytrącony z równowagi
niemal w równym stopniu, jak Edelston.
- Przepraszam jaśnie państwa. Lordzie Edelston, czy nie widział pan dzisiaj panny
Rebeki?
- Nie, Gilroy. Myślałem, że przebiera się do obiadu.
- Powinna była tak właśnie robić... ale...
- Co się stało, Gilroy? - spytał Edelston głosem drżącym z przerażenia.
- Nie ma jej nigdzie, milordzie, a sir Henry chce się natychmiast z panem widzieć w tej
sprawie - wyznał zaniepokojony sługa.
Edelstonowi zaszumiało w uszach. Nie był w stanie podnieść się z ławki.
- Chodzmy tam, Tony, i spróbujmy zrozumieć, co się właściwie stało - szepnęła słodko
Cordelia, biorąc go pod ramię i niemal siłą zmuszając do wstania. Oboje ruszyli za
kamerdynerem ku domowi.
Droga, która wiodła przez ojcowskie posiadłości, z wysokości końskiego grzbietu zawsze
wydawała się Rebece porządnym traktem. Teraz siedziała w wozie, który kołysał się i
podskakiwał na każdym wyboju z sadystyczną wręcz precyzją. Rebeka pomyślała, że
kiedy dotrą do wioski, zostanie z niej tylko galareta. Szczękała zębami, które stukały
niczym kości do gry. Nie potrzebowała też uprzedzeń Connora, żeby wstrzymać oddech,
ponieważ sądząc po intensywnej woni, szybko stwierdziła, że wozem musiano chyba
przewozić przedtem padłe bydło albo zgniłą rzepę.
Mogła się zorientować w upływie czasu tylko dzięki coraz większemu gorącu, bo słońce
niemiłosiernie prażyło tkaninę, którą była okryta. Wreszcie po wielu, jak jej się
wydawało, godzinach jazdy Connor zatrzymał siwka. Wóz zaskrzypiał i się zakołysał.
Zachrzęściły kroki Connora.
- Rebeko, jesteÅ› tam?
- A niby kto ma być, może Wellington? - spytała spod uchylonego płótna, patrząc ze
złością na jego lśniące w uśmiechu białe zęby.
- Wytrzęsło cię trochę, prawda? Gdybyś siedziała na wierzchu, byłoby ci lepiej, ale skoro
uciekasz, pomyślałem, że mądrzej będzie przewiezć cię jako ładunek ubezpieczony.
Nie umiała się na niego gniewać. Odwzajemniła uśmiech.
- Gdzie jesteśmy?
- Chodz! - odparł i wyciągnął do niej rękę.
Chwyciła jego dłoń. Była ciepła i szorstka, porośnięta czarnymi włosami na przegubie. Z
zaskoczeniem uświadomiła sobie, że nie trzymała go za rękę, odkąd zdejmował ją z
jabłoni. Było to dziwne wrażenie, które zapragnęła przeanalizować, lecz w tym
momencie Connor podciągnął ją mocno w górę i po chwili stała na ziemi za wozem.
Wszystko ją bolało, nie mogła się wyprostować.
Naprzeciwko, w drzwiach wiejskiego domku, czystego, ale podniszczonego, stała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright © 2016 Moje życie zaczęło siÄ™ w dniu, gdy ciÄ™ spotkaÅ‚em.
    Design: Solitaire