[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dotąd. Nie widział jeszcze co prawda celu, nie widział kresu, do którego zmierzają kolejne uczynki,
czuł jednak ich nieuchronność. I nawet cieszył się na nią  na ową nieuchronność czynienia czegoś
dotąd nieznanego, w czym  wiedział to na pewno  tliła się odwieczna historia jego narodu.
Nie zajmował sobie głowy myśleniem o rodzinie zostawionej w Izraelu. Na to mogła przyjść pora,
chociaż nie musiała. Teraz widział siebie pośrodku czystego strumienia. Czuł wyraznie, że to on,
Jakub Pleszke, jest wartką wodą, zaś reszta jest tylko śmieciem, który dostał się z brzegu.
Miał czterdzieści pięć lat, piękną twarz i ciało, na sobie zaś najlepszy z dwunastu garniturów.
Siedział skulony pod podłogą świniami w dawnym majątku w Kalinowie. Wypełniał sobą prawie
całą skrytkę, wykopaną kiedyś pod betonową posadzką dla trzech osób  jego, jego brata blizniaka
Srula i ojca, Pleszke Hendlisza. Nad głową słyszał świńskie pochrapywanie, kwik prosiąt i stukot
kopyt końskich z nieodległej stajni. Przez nieszczelny strop spływała strumykami gnojówka
wyciskana przez świnie. Torowała sobie drogę po głowie, ustach, ramionach i dłoniach Jakuba,
przepadała potem w porowatym gruncie.
Jakub Pleszke jadł skórkę od chleba. Razem z nią przyszedł do Jakuba głód sprzed czterdziestu
jeden Å‚at.
Mały %7łydek zdzierał zębami resztę miazgi chlebnej. Skórkę  postanowił  odda rano ukochanemu
bratu Srulowi. Srul zawsze był słabszy, chociaż wyjęty z tego samego łona prawie o tej samej
godzinie.
 Nie śpij Srul. Wojna już się kończy. Nie śpij Srulek. Zostawiłem dla ciebie skórkę od chleba. Dam
ci ją rano na śniadanie.
Ale Srul spał. Nie chciał się obudzić. Spał już od miesięcy.
Jakub Pleszke nie płakał. Nad sobą miał gwiezdziste niebo i wielkie zabudowania kalinowskiego
majątku, który kupił wraz z końmi i maszynami, za maleńką drobinę fortuny, jaką zgromadził w
Izraelu.
Następny dzień wstał nad Będkowem zwyczajnie. Przez stację w Czarnocinie przejechały już
pociągi do Piotrkowa, Kołuszek i Częstochowy. Ten ostatni zwykłe budził Władka Stępnia. Gwizdał
równo o szóstej. Tak było co dzień, ale nie tym razem. Kiedy po mgle poleciał gwizd
 częstochowskiego , Władek już od godziny siedział ubrany na łóżku W dłoniach jak na wadze
ważył klucze od chóru. Przekładał z ręki do ręki, oglądał pod słabe światło sączące się od okna. Nie
umiał odpowiedzieć, bo nie umiał zadać pytania
W mrocznej izbie światło zaczęło się już przeglądać w sprzętach. Nie było ich wiele: drewniane
łóżko, nad nim Zwięta Rodzina w owalnej ramie, po bokach wyblakłe litografie z innymi świętymi.
Do tego ścienny zegar w ciemnobrązowej szafce, sekretarzyk wyłożony zielonym suknem, mosiężny
przybornik, książki, mała maszyna do pisania i parę innych drobiazgów.
Z zamyślenia wyrwało Władka dzwonienie konwi obijających się o siebie na pace ciężarówki
jadącej do mleczarni. Spojrzał na zegarek. Było dziesięć po szóstej. Mężczyzna poderwał się z
łóżka. Pobiegł do sypialni Werki.
W pół godziny pózniej siedzieli już w żółtej  jednostce jadącej do Koluszek.
W Kożuszkach Werka prze siadła się na pociąg do Aodzi, Od ponad roku dojeżdżała do szkoły
sama, oddana jedynie pod opiekę kolejarzom. Zapobiegliwy Władek ułożył na całym szlaku system
przekazywania sobie Werki z rÄ…k do rÄ…k.
W Koluszkach odbierał ją zawiadowca Wons lub zawiadowczyni Dulębowa. Wsadzali Werkę do
pociągu łódzkiego, w którym doglądał jej ktoś z konduktorów mających akurat zmianę. W Aodzi
musiała meldować się w kasie konduktorskiej. Stąd, przez telefon, szła informacja odwrotna.
Kasjerka dzwoniła do zawiadowcy w Koluszkach, ten do dróżnika w Czamocinie, dróżnik kręcił
korbką na pocztę w Będkowie, a stamtąd już tylko jeden telefon na Moszczenicką plebanię.
Kościelny Malunek zawiadamiał organistę Władka Stępnia, że jego córka bezpiecznie dotarła do
Aodzi.
Gorzej gdy Werka akurat zachorowała. Wtedy zaczynało się dzwonienie. Z Aodzi, kasjerka z kasy
na dworcu Fabrycznym, do Wonsa lub Dulębowej w Koluszkach. Z Koluszek Wons lub Dulębowa,
do Majczaka na przejezdzie w Czamocinie. Majczak do Pałysowej na Będkowskiej poczcie,
Pałysowa na plebanię w Moszczenicy.
 Chora, bidulka... Wczoraj pod wieczór dostała lekkiej gorączki. Wcale się nie zapowiadało, ale
na szczęście Władziu sprawdził ręką. Takie miał podejrzenie, bo oczy jej błyszczały i policzki, tego,
czerwone trochę... To sprawdził na wszelki wypadek. Ale, tego, nic poważnego&  uspokajał
kościelny Malunek. Niepoważnego  wracała informacja do Koluszek. Trochę chora, ale Władziu
zrobił jej mleka z miodem i czosnkiem. Za dwa dni powinno być po chorobie...
 Drobina taka, a tyle się najezdzi  kończyła sprawę kasjerka w Aodzi, zwracając się do ludzi
oczekujÄ…cych przy kasie.
Kiwali głowami ze zrozumieniem.
Pociąg kołysał miarowo. Właśnie mijał stację Chrusty. Zaraz za nią, poniżej nasypu, rozciągał się
niewielki cmentarzyk, na którym leżała Wanda  matka Werki, żona Władka Stępnia. Przejeżdżali
obok niej co dnia i co dnia pozdrawiali po swojemu  nieznacznym skinieniem głowy i spojrzeniem
w kierunku okna, na zewnÄ…trz. Tak uczynili i tym razem. I jak zawsze, tak i teraz, Wanda
odpowiedziała.
Zobaczyli to wyraznie  ojciec i córka: kredowy profil kobiety w trumiennej skrzyni wyłożonej
atłasem, delikatny, uciekający sprzed oczu, jakby widzianym był z przejeżdżającego pociągu. Potem
dostrzegali lekkie zawianie wiatru i prawie nieuchwytny ruch kosmyka włosów obok ucha kobiety.
Wyglądało to tak, jakby pęd pociągu poruszył powietrze przy ziemi i posłał je prosto w kierunku
trumny. Tam przez szparę w wieku lekki wiatr dostawał się na policzek kobiety, owiewał, muskał
włosy. To właśnie brali za odpowiedz dawaną sobie.
Pociąg zwolnił. Przejeżdżał nieopodal Moszczenicy. W tym miejscu nie było stacji, ale Władek miał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright © 2016 Moje życie zaczęło siÄ™ w dniu, gdy ciÄ™ spotkaÅ‚em.
    Design: Solitaire