[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dwóch, które będą wam towarzyszyć w podróży. Wiecie, one nawet nie są spokrewnione.
Claudia to Francuzka, a jej matka rosyjska wdowa. Mają u mnie dach nad głową, płacą,
kiedy są w stanie, i pomagają mi, kiedy jestem w potrzebie, tak jak właśnie teraz.
Dlaczego jej pomagasz? zapytałem.
Jesteśmy dalekimi kuzynami ze strony jej ojca, księcia. Udzieliłem pomocy, jeśli nie ze
względu na krew, to przez dobre imię klanu.
KlepnÄ…Å‚ konia w brzuch.
Jedzcie już.
Dokąd jedziemy? zapytałem.
Nie martw się, nie wysyłam was przez bramy miasta. Od wczoraj tłoczno tam od
cesarskich straży. Szyper czeka na was w doku.
Pod przebraniem poczciwej rodzinki przeciskaliśmy się przez ulice Pekinu w morzu
pałacowych sługusów. Na każdym rogu czaili się wartownicy w kapturach, każdy budynek
nadzorowały straże.
Metropolia była idealnym amfiteatrem dla czwórki starannie dobranych aktorów. Grałem
w tej sztuce troskliwego ojca, który gdyby ktoś zapytał wyruszał na północne równiny
zwabiony zyskiem z handlu herbatą. W roli zobojętniałej małżonki partnerowała mi
rosyjska wdowa, o obwisłych i wysuszonych ustach, którą, za dodatkową monetą,
namówiłem, żeby niczym kłoda wsparła się o me ramię. Francuska dziewczynka rozłożyła
się na moich kolanach jak przymilne zwierzątko. Q., moja starsza naburmuszona córeczka,
otuliła się chustą i wcisnęła się w ciemny kąt pod dachem powozu.
Nasz stangret wybierał zaciszne uliczki i wąskie alejki z dala od ciekawskich spojrzeń
i sideł obławy. Koń, wielkiej urody ogier, kłusował w równym tempie, pośpiesznie, acz
nie zanadto. Nad naszym rozpędzonym teatrem zawisła burza, złowrogo pochylając się nad
wierzchołkami okolicznych drzew. Naraz błyskawice przecięły niebo i grzmoty zadudniły
jak seria krowich ryków. Nawałnica przesuwała się z alejki w alejkę, z uliczki w uliczkę,
w powolnym pościgu za turkocącymi kołami naszego powozu, jakby śledziła nas wśród
gwaru ulicznego, wskazując dokładnie nasze współrzędne w tym ogromnym mieście.
W końcu wszystkowidzące oko w niebie sprawiło, że obsypały nas krople wielkości kul,
bezlitośnie waląc w dach powozu i zad konia. Zciana deszczu odgrodziła nas od świata.
Ziemia uspokoiła się od tej nagłej ulewy, życie ucichło. Widziałem, że zaledwie dwie
przecznice dalej jest zupełnie sucho i świeci słońce. Zwiątynia buddyjska w oddali lśniła
na tle przejrzystego nieba, ale w którąkolwiek stronę nasz powóz pomknął, przed nim
nieodmiennie rozciągała się dolina ciemnego deszczu, lecz nie za daleko, ledwie na jakieś
dziesięć jardów tyle, by nasze zwierzę nie dało rady jej wyprzedzić. Za nami rzeka
wilgoci migotała w przebijających się znowu promieniach słońca.
Wśród tego tajemniczego szumu deszczu i światła błyskawic nad nami, i tylko nad nami,
przemknęliśmy gładko przez zachodnie dzielnice, zmuszeni wcześniej przekroczyć dwa
punkty kontrolne nędzne budki, gdzie siedzieli przemoczeni pałacowi wartownicy, którzy
wywijaliby mieczami, zatrzymując każdy pojazd, gdyby nie szukali schronienia przed
deszczem. Póznym rankiem dotarliśmy do rubieży miasta, gdzie wyłaniały się kamienne
mury, i zatrzymaliśmy się w doku przeładunkowym małego dopływu Wielkiego Kanału.
Stangret wskazał nam szypra i ruszył w powrotną drogę, by odwiezć nieszczęsny duet
złożony z Rosjanki i Francuzki. Weszliśmy na pokład płaskodennej łodzi wypełnionej po
burty zwyczajnym towarem: porcelaną i workami pszenicy oraz ryżu schowanymi pod
przeciekającym dachem, pod którym i my mieliśmy się ukryć. Płacz dziecka, syna szypra,
idealnie dopełnił tego zroszonego mżawką portretu rodzinnej sielanki: piec, milusie
zwierzątka (dwa łaszące się pekińczyki), w tle brzęczące dzwonki i jeszcze dwóch
starszych synów. %7łona szypra rozpaliła w piecyku, aby podgrzać popołudniową strawę.
Właściciel, Chińczyk z warkoczykiem, w trudnym do odgadnięcia wieku, skierował łódz
wzdłuż omszałych murów miasta, których potęga nie umiała zatrzymać deszczu ani
odbijających się echem grzmotów. Sunąc pogodnie po zmarszczonej tafli paskudnego
kanału, osłonięta chmurą deszczu barka przecisnęła się podziemnym przejściem pod
murami miasta, znanym tylko wybranym kupcom i najemnikom, którzy wieszali zieloną
flagÄ™ przy rufie.
Kiedy przepłynęliśmy na drugą stronę muru, deszcz ustał i chmury się rozproszyły. Gdy
wreszcie znalezliśmy się poza murami miasta, niebo stało się czysto niebieskie. Letnie
popołudnie posyłało nam jasny i promienny uśmiech. Nawet pewien bard ze Stratfordu nie
wymyśliłby bardziej porywającej dramaturgii.
Rozdział 33
Przez trzy dni i trzy noce ukrywaliśmy się w niepozornej łodzi zmierzającej w ślimaczym
tempie na południowy wschód w kierunku Tianjinu. Mijaliśmy drzemiące barki z ziarnem,
tratwy pełne kwiatów, kiwające się sampany z kapustą i melonami. Synowie szypra na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]