[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Powodzenia  powiedział i popędził konie.
Zszedłem ze szlaku, by zająć pozycję za niewielką kępą drzewek, i czekałem.
Nie wypuszczałem z rąk Grayswandira. Raz spojrzałem na czarną drogę, a potem
patrzyłem już tylko na szlak.
Po krótkiej chwili pojawił się w pobliżu linii ognia, otoczony płomieniami
i dymem, pośród padających na ziemię płonących konarów. Tak, tu był Benedykt
z częściowo zasłoniętą twarzą, z oczami zakrytymi kikutem prawej ręki, zbliżają-
cy się niby upiorny uciekinier z piekła. Przejechał pod deszczem iskier i popiołu,
116
dotarł do czystego terenu i pognał naprzód.
Wkrótce słyszałem już tętent kopyt. Być może póki czekałem, uprzejmie
z mojej strony było schować miecz do pochwy. Gdybym jednak to zrobił, mo-
że nie miałbym już szansy, by wyciągnąć go z powrotem.
Zdałem sobie sprawę, że zastanawiam się, jak Benedykt będzie używał mie-
cza. I jaki to będzie miecz? Prosty? Zakrzywiony? Długi? Krótki? Każdym władał
równie skutecznie. To on uczył mnie szermierki.
Schowanie Grayswandira może być nie tylko uprzejme, ale i sprytne. Może
będzie chciał najpierw porozmawiać. . . a tak sam ściągam na siebie kłopoty. Gdy
jednak tętent narastał, stwierdziłem, że boję się odłożyć broń.
Zdążyłem raz wytrzeć spoconą dłoń, zanim zjawił się w polu widzenia. Zwol-
nił przed zakrętem i musiał mnie dostrzec w tej samej chwili. w której ja go zoba-
czyłem. Ruszył prosto na mnie, coraz wolniej. Nie wydawało się jednak, by miał
zamiar się zatrzymać.
To było niemal mistyczne przeżycie  nie wiem, jak można inaczej je okre-
ślić. Podjeżdżał, a mój umysł wyprzedzał czas i było tak, jakbym miał całą wiecz-
ność, by obserwować zbliżanie się tego człowieka, który był moim bratem. Ubra-
nie miał brudne, poczerniałą twarz, uniesiony kikut prawej ręki wskazywał pust-
kę. Wielka bestia, której dosiadał, była pasiasta, czarno  ruda, z płomiennie rudą
grzywą i ogonem. Ale to naprawdę był koń  przewracający oczami, z pianą na
pysku i boleśnie ciężkim oddechem. Zauważyłem też, że Benedykt nosi miecz
przymocowany na plecach, gdyż rękojeść sterczała wysoko ponad jego prawym
ramieniem. Wpatrzony we mnie, zwalniając ciągle, zjechał z drogi, kierując się
trochę w lewo od miejsca, gdzie stałem. Raz tylko szarpnął cugle i puścił je, by
prowadzić konia jedynie naciskiem kolan. Uniósł lewą dłoń  jakby salutując
 przesuwał ją nad głową i chwycił rękojeść broni. Miecz wyszedł z pochwy
bez dzwięku, zakreślił piękny łuk i znieruchomiał w śmiertelnym układzie, na
ukos w tył od lewego ramienia, niby pojedyncze skrzydło z matowej stali, z li-
nią ostrza błyszczącą jak zwierciadlana nitka. Obraz ten wrył mi się w pamięć
jako wzniosły i dziwnie poruszający swym splendorem. Miecz miał długie, po-
dobne do kosy ostrze. Widziałem kiedyś, jak się nim posługiwał. Wtedy jednak
staliśmy obok siebie, naprzeciw wspólnego wroga, o którym zaczynałem już są-
dzić, że jest niezwyciężony. Owej nocy Benedykt wykazał, że jest inaczej. Teraz,
gdy zobaczyłam tę klingę wzniesioną przeciwko sobie, ogarnęło mnie przemożne
uczucie własnej śmiertelności, którego nigdy dotąd nie doświadczyłem tak silnie.
Miałem wrażenie, że ktoś zdarł ze świata zasłonę; i nagle w pełni pojąłem istotę
śmierci.
Chwila minęła. Cofnąłem się do zagajnika i stanąłem tak, by wykorzystać
osłonę drzew. Wszedłem między nie na jakieś cztery metry i zrobiłem dwa kroki
w lewo. Koń stanął dęba w ostatniej możliwej chwili, parsknął, zarżał rozszerzając
wilgotne nozdrza i zdzierając murawę skręcił w bok. Ramię Benedykta poruszyło
117
się tak szybko, że niemal niewidocznie, jak język ropuchy, a ostrze miecza prze-
szło przez pień drzewka dziesięciocentymetrowej  na oko  średnicy. Drzewo
stało jeszcze przez moment, po czym wolno runęło.
Jego buty uderzyły o ziemię. Ruszył w moją stronę. Zagajnik był mi potrzebny,
także po to, by to on musiał przyjść za mną w miejsce, gdzie długie ostrze będzie
zawadzać o pnie i gałęzie. Lecz on zbliżając się poruszał niedbale mieczem tam
i z powrotem, a wokół niego padały drzewa. Gdyby tylko nie był tak piekielnie
fachowy. Gdyby tylko nie był Benedyktem. . .
 Benedykcie  odezwałem się normalnym głosem.  Ona jest już dorosła
i może sama decydować o pewnych rzeczach. . .
Jeśli mnie słyszał, to nie dał mi tego poznać. Po prostu szedł dalej machając
mieczem w prawo i w lewo. Ostrze dzwoniło niemal rozcinając powietrze, potem
następowało ciche tukk!, i minimalnie tylko zwalniając przecinało kolejny pień.
Wycelowałem w jego pierś ostrze Grayswandira.
 Nie podchodz bliżej. Benedykcie  ostrzegłem.  Nie chcę z tobą wal-
czyć.
Uniósł miecz do ataku i wyrzekł jedno jedyne słowo:
 Morderca!
Poruszył dłonią i jednocześnie moja klinga odskoczyła na bok. Sparowałem
jego pchnięcie, a on odbił moją ripostę i znów poszedł do przodu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skydive.htw.pl
  • Copyright © 2016 Moje życie zaczęło siÄ™ w dniu, gdy ciÄ™ spotkaÅ‚em.
    Design: Solitaire