[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- I pamiętaj, tylko żadnych głupstw, bo piwo, jakiego nawarzyłeś, wypijesz sam - takie
były ostatnie słowa majora Biesagi.
Wypił szybko piwo. Dwie krople spadły na zostawioną przez kogoś gazetę. Wiedział,
że teraz musi iść do Scalnego. Było to ryzykowne, a być może niepotrzebne, ale chciał tam
iść. Z jego planu, z chęci poznania, jakimi motywami kierowała się Rygielska, z całej zabawy
w psychologa, nie wyszło nic. Wypadki potoczyły się zupełnie inaczej. O Rygielskiej
wiedział tylko to, co powiedziała mu Elżbieta. Było to bardzo mało, ale dawało mu dziwną,
coraz większą, choć niczym nie uzasadnioną pewność, że była niewinna. Winna mogła być
więc tylko jedna osoba. I właśnie jej nazwisko spodziewał się dzisiaj usłyszeć z ust Scalnego.
Dlatego musiał tam jeszcze pójść przed odlotem. Zapłacił i wyszedł na spotkanie z Elżbietą.
Była punktualna. Przyszła zaczerwieniona, zdenerwowana, jakby chciała się o coś
spytać. Widać było, że bardzo go polubiła. Nie wiedziała teraz, jak ma wyglądać ich
pożegnanie. Chciała mu pomagać w pakowaniu bagaży i była bardzo rozczarowana, kiedy
powiedział, że walizka jest już spakowana.
Szli, potrÄ…cani przez ludzi, w stronÄ™ rue Morando. Ona nie zdajÄ…c sobie sprawy, gdzie
idą, on prowadząc w stronę mieszkania, którego adres dał mu wczoraj Scalny. Minęli ten dom
i Paweł zostawił nieświadomą niczego Elżbietę w pobliskiej kafejce, obiecując wrócić za parę
minut.
Kamienica, w której mieszkał Scalny, była okazała. Na ulicy samochody były
zaparkowane we wszystkich możliwych miejscach. Paweł nie widział wokoło nic
podejrzanego. Winda przypominała luksusowy wagon kolejowy. Wyścielana czerwonym
aksamitem, z olbrzymim lustrem na jednej ze ścian, wiozła na czwarte piętro wolno, dostojnie
poskrzypując. Wysiadł, chociaż interesowało go piętro trzecie. Spojrzał z góry na niższe
piętro. Schody wykładane zielonym chodnikiem były puste. Na każdym półpiętrze stały
marmurowe Å‚aweczki.
Bezszelestnie zszedł na trzecie piętro i zatrzymał się przed drzwiami z numerem 31.
Nacisnął dzwonek. Na schodach i za drzwiami panowała cisza. Paweł nie lubił takiej ciszy.
Zadzwonił jeszcze raz. Scalny wyglądał na poważnego człowieka i jeżeli go nie było, to tylko
ważna sprawa mogła go zatrzymać. Samolot odlatywał za trzy godziny. Nie mógł czy nie
chciał się ze mną zobaczyć - myślał Paweł. Postanowił jeszcze chwilę zaczekać. Wezwana
przez kogoś winda rozpoczęła powolną drogę na dół. Trzasnęły drzwi i Paweł oparty o ścianę
obserwował zwijające się z wysiłkiem stalowe liny. Pojawiła się wreszcie kabina, przez
oszklone drzwi widać było mężczyznę w kapeluszu. Nie był to Scalny i winda pojechała
wyżej.
Paweł wrócił pod drzwi do mieszkania Scalnego. Winda zatrzymała się gdzieś na
szóstym piętrze. Zadzwonił jeszcze raz, naciskając jednocześnie solidnie wyglądającą
mosiężną klamkę. Drzwi ustąpiły tak nagle i bezszelestnie, że cofnął się o krok.
W środku panowała cisza zakłócona jedynie cichym brzęczeniem. Nie lubił składać
takich wizyt, lecz wszedł. Znalazł się w wąskim korytarzu, w którym stały jedynie dwa
thonetowskie krzesła. Do dalszych pomieszczeń prowadziły tylko jedne drzwi i właśnie zza
nich wydobywał się dzwięk, w którym można było teraz rozpoznać melodię.
Zapukał, a kiedy nikt go nie zaprosił, wszedł.
Pokój był duży, z licznymi elementami orientalnymi. Kanapy, pufy i dywany na
ścianach i na podłodze nadawały mu swoją miękkością charakter kobiecego buduaru. Scalny
leżał na jednej z kanap. Mała dziurka w czole przedzielała jego wspaniale krzaczaste brwi. Na
twarzy utrwalony został sceptyczny, a może ironiczny wyraz.
W pokoju unosił się zapach mocnych cygar. Na stoliczku przy kanapie stała butelka i
dwie szklanki. Wszystko było zwyczajne, oprócz dziury w czole Wiktora Scalnego. Nic było
tu nic więcej do roboty. Jeszcze jedna zagadka dla policji. Wychodząc, usłyszał Paweł w
cicho grającym radiu Gilberta Becaud śpiewającego o troskach i radościach mieszczucha,
Nie było to dobre epitafium dla człowieka, który nigdy mieszczuchem nic był.
Wracał przez wąski korytarz. Otworzył drzwi i wtedy jego doskonały słuch, z którego
zawsze był dumny, uratował mu życie. Usłyszał coś, co mogło być czyimś oddechem. Tego,
że nie może to być oddech Scalnego, był pewien. Zamiast więc wyjść normalnym krokiem,
wysunął tylko lekko głowę. Rozległ się świst i przed samym nosem mignęła mu sprężyna z
ołowianym końcem. Przeleciała tak blisko, że poczuł na twarzy powiew powietrza.
Nie było czasu na myślenie. Złapał rękę trzymającą sprężynę, zrobił przewrót do tyłu i
ciężarem swojego ciała wciągnął do wnętrza dżentelmena w kapeluszu, którego przedtem
zauważył w windzie. Już wykonując ten chwyt wiedział, że przeprawa nie będzie łatwa. Facet
ważył tyle, jakby miał w kieszeniach rozmontowaną wieżę Eiffla, i na nieszczęście obdarzony
był nietypową siłą. Po pierwszym zaskoczeniu, kiedy tak niespodziewanie znalazł się w
korytarzu, opanował się i złapał Pawła za gardło chcąc skończyć z nim bardziej
konwencjonalną metodą niż pistolet czy pałka. W głowie Pawła, który nigdy nie był duszony,
odbywała się przyspieszona projekcja wszystkich chwytów, jakie godzinami musieli
przerabiać w Szczytnie z wiecznie niezadowolonym sierżantem Matulą. Ale pomimo blokady
na łokcie, ręce faceta coraz silniej się zaciskały. Zwolnił więc jedną rękę przeciwnika, który
[ Pobierz całość w formacie PDF ]