[ Pobierz całość w formacie PDF ]
długim czasie, wspólny mecz tenisowy. Wyczuwam, że mój syn mnie podziwia i
pragnie być taki jak ja. Jestem szczęśliwy i dumny. A któryż ojciec nie byłby z
tego dumny? Jednocześnie zaczynam powoli pojmować jak wiele utraciliśmy przez te
lata; dzieci i ja.
Wczoraj, dwudziestego lipca, obchodziliśmy dziesiąte urodziny Julii. Dostała w
prezencie aparat fotograficzny i najbardziej pożądanym obiektem zdjęciowym
stałem się ja. Podczas próby do dzisiejszego koncertu obfotografowała mnie ze
wszystkich stron. %7łałuję, że nie mogło - ze względów organizacyjnych - spełnić
się moje marzenie, aby koncert odbył się w dniu jej urodzin. Dlatego będzie to
spózniony prezent.
Idę przez ogród i jak zwykle w ostatnich dniach i tygodniach, cieszą mnie
najbanalniejsze rzeczy, i pozornie błaha codzienność. Obserwuję ptaki, podziwiam
kolorowe motyle, bujną wegetację roślin i cudowne kaktusy ogradzające jedną z
części domu. Chłonę każdy szmer. Chłonę wszystko z nie znaną mi dotąd
intensywnością. Urzeka mnie każdy szczegół. Kiedyś odpędziłbym jednym ruchem
dłoni chrząszcza wdrapującego się z wysiłkiem po mojej nodze. Dziś obserwuję go
przez długie minuty; jak bada swoją drogę, pozostaje bez ruchu, wyraznie się
zastanawia, zmienia kierunek i naraz odlatuje.
Mówi się, że im człowiek starszy, tym bardziej otwiera się na piękno, cuda i
tajemnicę przyrody. Jeśli to prawda, to jestem już sędziwym starcem...
Przed paroma dniami miałem przyjemny sen. Opierałem się o reling na ogromnym
statku, znajdującym się na pełnym morzu i obserwowałem wschód słońca,
zmieniające się szybko nasycenie barw. Obok stał mój syn Alberto i opowiadał
jakąś historię, której - jak to zwykle bywa ze snami - nie potrafię już
odtworzyć. W każdym bądz razie musiała być bardzo wesoła, gdyż śmiałem się do
łez - i obudziłem się. Opowiedziałem ten sen przy okazji jakiejś kolacji,
właściwie tylko dlatego, że obudził mnie wówczas mój własny śmiech.
- Sny o statkach są już same w sobie pozytywne - stwierdził pewien mój znajomy, fanatyczny
objaśniacz snów - szczególnie kiedy płynie się w kierunku nowego wybrzeża. W chińskiej
księdze mądrości I-Cing ( Księga przemian , jedna z części Pięcioksięgu konfucjańskiego)
określono to nie na darmo jako: dobrze jest przekraczać wodę . Do tego jeszcze o wschodzie
słońca - przy tym można jedynie oczekiwać owocnego dnia.
Nie mam pojęcia, jak się to ma do rzeczywistości, ale taka interpretacja
spodobała mi się. Potraktowałem ten sen jako symbol mojego, rozpoczynającego się
właśnie, drugiego życia.
Dzisiejszy wieczorny koncert będzie moim drugim debiutem - to jasne. Ale czuję,
że będzie o wiele bardziej emocjonujący od tego pierwszego; bardziej znaczący.
Wsiadam do samochody i jadę sam do Barcelony, oddalonej od domu o czterdzieści
kilometrów. Prowadzenie samochodu jest zresztą moją wielką namiętnością -
przyznaję, że zawsze ulegałem swoim, najbardziej nawet zwariowanym, kaprysom,
ale ostatnio moje samochody przeważnie stały w garażu, bo nie mogłem przecież
brać ich ze sobą w świat...
Jak zwykle jestem na miejscu na długo przed występem. Tym razem trafiam w sam
środek wściekłej wrzawy. Od paru godzin na mój koncert ciągną tłumy; policja
zablokowała sąsiednie ulice dla ruchu kołowego i z trudem udaje się pilotować
mój samochód ciasno otoczony przez ludzi. Zauważam transparent, na którym czytam
kataloński napis: Josep, jesteśmy szczęśliwi, że znowu tu jesteś . Jeden z
techników donosi mi, że paruset widzów czeka we wzrastającym upale na koncert,
że najlepsze miejsca stojące są już zajęte. Ludzie kryją się pod parasolami
słonecznymi; przybyli z własnymi napojami o prowiantem. Już poprzedniego
wieczoru, podczas próby aparatury nagłaśniającej, gdy musiałem zaśpiewać parę
taktów, przyjęto mnie z aplauzem. Pojawiło się kilka tuzinów moich fanów. Nie
wiem jak oni to robią, ale zwykle mają dokładne informacje. Rozniosło się nawet,
że wyznaczono próbę generalną.
Organizatorzy (Komitet Obchodów Stulecia Wystawy Zwiatowej) naprawdę się
postarali. Za Aukiem Triumfalnym otoczono plac drewnianym parkanem; pod potężnym
Å‚ukiem, sÅ‚użącym w 1888»r. jako wejÅ›cie na teren wystawowy, umieszczono na
wysokości dwóch metrów wielką scenę, dobrze widoczną nawet z dużej odległości.
Stojące w centrum pianino wyglądało jak szpilka. Po prawej i lewej stronie, a
także na Paseo Lluis Companys ustawiono wieże nagłaśniające. Poza tym w parku,
na wolnym powietrzu, zamontowano cztery ogromne ekrany. W ten sposób widzowie,
oddaleni nawet o trzysta metrów od Auku Triumfalnego, mogli dokładnie obserwować
wydarzenia na jasno oświetlonej estradzie. Przed sceną ustawiono kilka tysięcy
foteli. Były to miejsca płatne, przeznaczone dla sponsorów i tych widzów, którzy
zechcieli wspomóc założoną przeze mnie fundację na rzecz leukemii (o której
pózniej opowiem). Był także rząd zero - pierwszy. Każdy z siedzących tam
ofiarował dwieście pięćdziesiąt tysięcy pesetów.
Za ostatnim rzędem foteli umocowano barierkę dla oddzielenia darmowych miejsc
stojących. Liczyliśmy maksymalnie na trzydzieści tysięcy widzów. Jednak już
teraz - dwie godziny przed koncertem - policja donosi, że przybędzie o wiele
więcej gości, niż mogliśmy się spodziewać. Paseo Lluis Companys jest już
wypełniony po brzegi, a tu ze wszystkich stron miasta napływają wciąż masy
ludzi.
Napięcie wzrasta. Przed prowizoryczną garderobą spotykam wielu przyjaciół i
znajomych, życzących mi powodzenia. Niespodziewanie pojawia się mój kolega
sceniczny i przyjaciel, Jaime Aragall, przyszła również Agnes Baltsa, no i
oczywiście Montserrat Caballe. Montserat dużo wcześniej przyjęła pewne
zobowiązanie w Madrycie - właśnie na dzień dzisiejszy. Poprosiła jednak
organizatorów o zrozumienie - chciała być koniecznie przy mnie, kiedy będę
świętował powrót na scenę...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]